Sztuka jak sztuka – raczej średnia, jednak spotkanie z Mrożkiem było znaczące. Przyjechał do Warszawy na kilka dni. Był na próbach przedstawienia w reżyserii Jarosława Gajewskiego, miał być też na pierwszej i drugiej premierze. Niby czuł się dobrze, ale – przywołując słowa wieszcza – wydawało się, że był na świecie, lecz już nie dla świata. Kostyczny, wysoki, wciąż obecny, ale jakby już za mgłą. Siedział w pierwszym rzędzie, spoglądał na przedstawienie – trudno powiedzieć, czy mu się podobało, czy nie. Po prostu był. I ta obecność Mrożka wydawała się jednym z mocniejszych wrażeń z tamtego prapremierowego wieczoru w Teatrze Polskim. Później miał wziąć udział w maratonie czytania swoich utworów na Dworcu Centralnym – nie udało się, bo gorzej się poczuł. Mieliśmy poczucie, że Mrożek powoli odchodzi.
Przy okazji wydania pierwszego tomu „Dziennika” w 2010 roku na spotkaniu w Instytucie Teatralnym, poproszony przez Wydawnictwo Literackie, miałem okazję wygłosić wprowadzenie. Także tam był. Powiedziałem wtedy, że mówić o Mrożku w obecności Mrożka, to jak mówić o rozumie na pełnym morzu, jak pisał kiedyś Bernhard w dramacie pod tytułem „Immanuel Kant” – to właściwie niemożliwe. „Dziennik”, który tak bardzo poróżnił opinię publiczną, krytyków i czytelników, pokazał, że Mrożka czytaliśmy tylko jednostronnie. Te dzisiejsze frazy, że „wszyscyśmy z Mrożka” albo że „wszyscy mówimy Mrożkiem”, to tylko wytrychy, którymi próbujemy bezskutecznie tę wielką pisarską osobowość i ten pisarski dorobek zamknąć, nieprawdopodobnie go spłycając. Jerzy Jarocki, wystawiając „Tango” w Teatrze Narodowym wskazał, wbrew dotychczasowej tradycji czytania arcydramatu Mrożka, że jest to utwór „wielkiego serio”. Ci, którzy chcieli w nim widzieć tylko komedię, bardzo się mylili. Ten późny Mrożek, z którym teraz zostajemy, nie jest wyłącznie twórcą wspaniałych bon motów, prześmiesznych rysunków, alegorii oddających los Polaka, człowieka zniewolonego przez komunistyczny system. Nienawiści do tego systemu zresztą żadne grube kreski i nawoływania do pojednania nigdy go nie oduczyły. To budziło mój wielki szacunek. Kiedy rozmawiałem z nim przy okazji wydania listów do Wojciecha Skalmowskiego, gdy mieszkał jeszcze w Krakowie, mówił mi, jak bardzo nie zgadzał się z decyzją o wprowadzeniu stanu wojennego, ze zniewoleniem Polaków w tamtym czasie, jak bardzo potępiał Jaruzelskiego, nie znajdując dla niego żadnego usprawiedliwienia. Mrożek to człowiek pełen paradoksów. Próbował oddać swoją fascynację Solidarnością, swój dług emigranta wobec Polaków tamtego czasu, a napisał o tym sztukę, której się wstydził, o której mówił, że właściwie lepiej by było, gdyby nie powstała. Była to sztuka o Lechu Wałęsie pod tytułem „Alfa” – rzeczywiście zdecydowanie najgorszy z jego utworów.
Niewiele w nim było człowieka, który trafił na światowe salony. Nigdy do nich nie przystał, zawsze nosił w sobie kompleks Polaka w wielkim świecie, tworząc jednocześnie literaturę na miarę największych w XX wieku. A „Portret”, „Tango”, „Emigranci” czy „Ambasador” to sztuki, w których można odnajdować absurdalny humor na miarę Ionesco. Słynne było zdanie z „Ambasadora”, które powtarzała sobie w latach 80. cała Warszawa. Brzmiało ono mniej więcej tak: „Czego chcecie – pytał Ambasador, człowiek wysokiej kultury – martini czy sherry?”. Na to ów człowiek, niewątpliwie imigrant z Europy Wschodniej, odpowiada: „Azylu”. To zdanie oddawało jego gorzki stosunek do świata zniewolonego komunizmem. W „Portrecie”, który jest rozprawą z duchem Stalina, z dyktatorem, który zatruł życie pokoleń w tej części Europy, trudno znaleźć lekki humor, podstawę potocznego rozumienia Mrożka. Tak naprawdę był autorem wielkiej goryczy. Nic się w tym wizerunku nie chciało się do końca zgodzić. To spojrzenie spod ciemnych okularów, które pamiętam z przedstawienia „Karnawału” w Teatrze Polskim, też o tej goryczy świadczyło.
Myślę, że odejście Sławomira Mrożka i normalne w takiej sytuacji uważniejsze spojrzenie na twórczość, może pokazać, że był on autorem zrozumiałym tylko w części. Po Mrożku zostaje ogromna ilość literatury, myślę także o dorobku prozatorskim, o opowiadaniach, które są przecież arcydziełami krótkiej formy. Pozostaje niezgoda na totalitaryzm w każdej postaci i ironiczny, gorzki, bardzo pesymistyczny stosunek do człowieka. Mrożek pokazywał determinizm historii, wobec którego los człowieka jest całkowicie nieistotny. Po Mrożku zostaje bardzo wyjątkowe spojrzenie na XX wiek i na sytuację człowieka w tymże XX wieku w naszym kawałku Europy.
Patrzył na Polskę z oddali przez kilkadziesiąt lat, z przerwą na rozczarowanie Krakowem, do którego próbował wrócić, i na rozczarowanie Polską. Nie było to jednak rozczarowanie mizantropa, który wycofuje się i z oddali wymierza ciosy. Polska wymierzała ciosy również jemu, gdy nigdy nie mógł poczuć się „swój” za granicą. Mimo pewnego kompleksu potrafił jednak zachować dystans i naturalność. Anegdotyczne jest pytanie, które Mrożek miał pomysł zadać na spotkaniu Dürrenmattowi: „Panie Dürrenmatt, co słychać?”. W tych bardzo nielicznych słowach, które publicznie wypowiadał, zawsze pozostawało to najbardziej proste, najbardziej oczywiste pytanie: „co słychać?”. Bardzo wielu na taką ironię – nawet w myślach – by sobie nie pozwoliło. Z braku odwagi, z obciążenia szatą wieszcza, mistrza i autorytetu. Mrożek z tymi godnościami jakoś nigdy się nie zrósł, choć niewątpliwie miał je wszystkie naraz.
Wypowiedź notowała Ewa Serzysko.