Co ważniejsze – treści czy posłaniec?

Jakby tego wszystkiego było mało, już podczas procesu szeregowiec stwierdził, że nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji swojego czynu i przyznał, że powinien był działać „wewnątrz systemu”, czyli informować o zaobserwowanych nieprawidłowościach swoich przełożonych. Wyraził również żal, że jego działania mogły skrzywdzić innych ludzi i zaszkodzić Stanom Zjednoczonym. Podczas ogłaszania wyroku deprecjonował to, co zrobił, mówiąc: „Patrząc na swoje przeszłe decyzje zastanawiam się, jak do licha ja, młodszy analityk, mogłem uwierzyć, że jestem w stanie zmienić świat na lepsze, wbrew decyzjom ludzi dysponujących odpowiednimi uprawnieniami”.

Tak nie zachowuje się bohater, który miałby stać się symbolem krucjaty przeciwko wartym miliardy dolarów praktykom najpotężniejszego rządu świata. A jednak innego „bohatera” nie mamy. Poza tym, żadne prywatne problemy czy słabości takich osób jak Manning lub Edward Snowden nie powinny nam przesłaniać wagi zjawisk, które ujawnili, ich skali i negatywnych konsekwencji dla wszystkich współczesnych demokracji.

Szukanie winnych

Te zaś z każdym dniem wydają się coraz poważniejsze. Z ujawnionego 21 sierpnia raportu sądu, opiniującego prośby Narodowej Agencji Bezpieczeństwa (NSA) o prowadzenie inwigilacji, dowiadujemy się, że nadużycia polegające na zbieraniu nieuzasadnionych i „nadprogramowych” informacji były na porządku dziennym.

Agencja odpowiada, że wszelkie „błędy” wynikały z pomyłek ludzkich lub awarii sprzętu i były na bieżąco eliminowane. To nieprawda, ponieważ raport ujawnia także nadużycia z roku 2009, które dwa lata później – kiedy opinia sądowa została opublikowana – wciąż były nienaprawione. Mimo to w podobnym tonie – obwiniającym albo maszyny, albo konkretnych ludzi, nigdy zaś system – wypowiadają się inni przedstawiciele amerykańskich władz, łącznie z prezydentem Obamą.

W piątek 9 sierpnia prezydent zwołał konferencję prasową, na której usprawiedliwiał praktyki inwigilacyjne NSA. Jego wyjaśnienia nie brzmiały wiarygodnie. Obama przekonywał, że „Stany Zjednoczone nie są zainteresowane szpiegowaniem zwykłych Amerykanów”, a jedynie wyszukiwaniem informacji „potrzebnych do ochrony naszych ludzi”. Podkreślił również, że pracownicy agencji wywiadowczych „pracują codziennie dla zapewnienia nam bezpieczeństwa, ponieważ kochają ten kraj i wierzą w jego wartości. Są patriotami”.

Z wypowiedzi prezydenta możemy wnioskować, że wszelkie nadużycia wynikają w takim razie z usterek technologicznych, nieumyślnych błędów lub – jedynie w skrajnych wypadkach – ze złej woli pojedynczych osób. Odwołanie się do patriotyzmu pracowników agencji rządowych to sprytny chwyt retoryczny, który zręcznie przesłania najważniejszą sprawę, o jaką toczy się spór – wadliwość samego systemu. Podobne zabiegi językowe stosowali i stosują obrońcy największych instytucji finansowych. Tu również – przy okazji odkrywania kolejnych strat idących w miliardy dolarów – winę zrzucano na młodych brokerów średniego szczebla, których rzekomo gubiła wyłącznie własna chciwość. O tym, że system bankowy pozwalający, by mało znaczący młodzik w mgnieniu oka zmarnował równowartość budżetu małego państwa, jest karygodnie skonstruowany, nikt już nie mówił. Winny był pojedynczy człowiek, nie instytucje.

Nadzorują nienadzorowani

Analogicznie jest w tym wypadku. Szacunki podają, że obecnie dostęp do danych uznawanych za tajne ma około 4 milionów Amerykanów. System rządowych agencji bezpieczeństwa to przeogromny moloch, w którym kompetencje rozmaitych organów nakładają się na siebie i nad którym ostatecznie nie sposób sprawować kontroli. Jeśli dwudziestodwuletni młodszy analityk w stopniu szeregowca mógł wyprowadzić z jednej bazy 700 tysięcy dokumentów kompromitujących amerykańską dyplomację i ujawniających poważne nadużycia wojska, co może zrobić osoba na wyższym stanowisku i z większym doświadczeniem? Jak po takiej lekcji – wzmocnionej dodatkowo rewelacjami Edwarda Snowdena – mamy uwierzyć, że amerykańskie władze obchodzą się z gromadzonymi informacjami z należytą troską?

Nie zapominajmy również o najważniejszym. Już sama praktyka zbierania takiej ilości danych jest skandalem, za ujawnienie którego powinniśmy być wdzięczni tak Manningowi, jak i Snowdenowi. Tym bardziej, że – wbrew zapewnieniom urzędników jakoby każdy proces inwigilacji był poprzedzony analizą sądową – wyroki sądowe są w takich wypadkach mało znaczącą formalnością. Nie dość, że pozostają tajne, to, jak przyznał dziennikowi „Washington Post” przewodniczący sądu rozpatrującego wnioski Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, podstawą do decyzji są przede wszystkim informacje dostarczane przez… samą agencję. O niezależnych śledztwach sądowych nie ma więc w ogóle mowy. W świetle takich wypowiedzi, zapewnienia prezydenta Obamy, iż cała procedura podlega odpowiednim regulacjom, wydają się po prostu nieprawdą.

***

Podczas procesu Bradleya Manninga prokurator domagał się dla oskarżonego kary 60 lat więzienia, swój wniosek uzasadniając koniecznością odstraszenia potencjalnych naśladowców szeregowca. „Ten sąd musi wysłać sygnał ostrzegawczy do każdego żołnierza rozważającego kradzież tajnych informacji”, mówił prokurator Joe Morrow. Korzystniej dla nas wszystkich byłoby jednak, gdyby sprawa Manninga zamiast dla innych żołnierzy była sygnałem ostrzegawczym dla amerykańskich władz. System operujący tak wielką ilością danych i zatrudniający tak wiele osób nigdy nie będzie ani całkowicie szczelny, ani tym bardziej – sterowny. Prędzej czy później pęknie pod własnym ciężarem.