Katarzyna Kazimierowska

Tramwaj zwany Jasmine

Trzeba przyznać, że „Blue Jasmine” to jeden z najlepszych filmów Woody’ego Allena ostatniej dekady, film tej klasy co „Match Point”, „Hannah i jej siostry” czy „Jej wysokość Afrodyta”. Z drugiej strony można odnieść nieodparte wrażenie, że stary mistrz wrócił z mocnym obrazem dzięki sadystycznej opowieści o udręczonej kobiecie, której nawet nie możemy współczuć.

Po utracie swojej niezawodnej intuicji, która, jak wielu twierdzi, nastąpiła po rewelacyjnym „Match Point”, nowojorski reżyser postanowił na dłużej osiąść w Europie, licząc zapewne, że nowe miejsca oznaczają nowe możliwości. Jak wiemy, efekty tego mariażu nie były zachwycające. Wyjątkiem jest może „Vicky, Christina, Barcelona”, gdzie banalną historyjkę uratowało wspaniałe aktorstwo Penélope Cruz, Javiera Bardema i Scarlett Johansson oraz urok tytułowego miasta. Reżyser powrócił więc do Stanów, a akcję swojego najnowszego filmu umiejscowił w ukochanym Nowym Jorku oraz San Francisco. Z co najmniej ciekawym efektem.

Już sam plakat reklamujący „Blue Jasmine” mówi nam wiele o filmie. Oto na tle błękitnego nieba widzimy charakterystyczny dla krajobrazu San Francisco czerwony most i spoglądającą gdzieś w dal Cate Blanchett. Aktorka nie zajmuje centrum plakatu, nie występuje w scence rodzajowej, widzimy tylko jej twarz, która może wyrażać zarówno spokój, jak i determinację. Niedługo dowiemy się, że harmonia, jaka bije z plakatu, ma niewiele wspólnego z rzeczywistością, a San Francisco wcale nie jest dla głównej bohaterki, granej przez Blanchett, oazą spokoju, a piekłem na ziemi.

Dzieje pewnego upadku

Tytułową Jasmine poznajemy w samolocie z Nowego Jorku do San Francisco, gdy opowiada co pikantniejsze fragmenty swojego życia poznanej przygodnie w samolocie starszej pani. Jest elegancka, z jej sweterka bije blask Chanel, a z ruchów i sposobu, w jaki poucza taksówkarza – wielkomiejskość, wyższość i elitarność. Jasmine przyjechała do siostry, by zacząć nowe życie. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej była panią domu przy Park Avenue, wydającą najlepsze w Nowym Jorku przyjęcia, i żoną przystojnego milionera (Alec Baldwin), który przez lata rozpieszczał ją do granic możliwości. Ale milioner okazał się oszustem finansowym i kobieciarzem, trafił za kratki, gdzie szybko odebrał sobie życie, pozostawiając Jasmine z długami i załamaniem nerwowym. Nie mając nic, blondwłosa dama, wczoraj członek nowojorskiej socjety, dziś panna-nikt bez grosza przy duszy, postanawia zatrzymać się u siostry w robotniczej dzielnicy San Francisco. Tak zaczyna swoją tragikomedię Woody Allen, by poprzez kolejne sceny pokazać stopniowy upadek kobiety, która, zdawałoby się, niżej upaść nie może.

Allen operuje tu, nie pierwszy zresztą raz, mocnymi przeciwieństwami. Bogaty, elitarny Nowy Jork zderza z robotniczą dzielnicą San Francisco. Degradacja Jasmine jest więc podwójna. Nie tylko ucieka z nowojorskiego raju, ale w dodatku ląduje w dzielnicy, która nie ma nic wspólnego – finansowo i mentalnie – z życiem, do jakiego przywykła. Reżyser boleśnie ją w tych kontrastach doświadcza: na przykład poprzez konieczność konfrontacji z siostrą Ginger, która zdaje się jej zupełnym przeciwieństwem. Chuda, czarnowłosa, ubrana w tandetne stroje, których Jasmine nie użyłaby nawet jako ścierek do podłogi, wyraża się prostym językiem, myśli pragmatycznie, ma narzeczonego wyglądającego jak stereotypowy polski hydraulik z reklamy, tyle że jest on mechanikiem samochodowym, ale o równie romantycznej i wybuchowej naturze. Jasmine brzydzi się wybrankiem swojej siostry, brzydzi się wszystkim, co jej siostra reprezentuje: tanio i tandetnie urządzonym mieszkankiem, „amantami” o robotniczych zawodach i właściwym im zasobem słów, upodlającą ją okolicą. Swoją odrazę usilnie zapija ciepłym martini i zajada Xanaxem

Jasmine DuBois

Zderzenie postaci w obrębie specyficznego, zróżnicowanego trójkąta nie jest przypadkowe – od początku krytycy mówią, że reżyser nawiązał tym wątkiem do sztuki Tennessee Williamsa, „Tramwaj zwany pożądaniem”. Co ciekawe, kilka lat temu Blanchett grała na Broadwayu rolę Blanche DuBois, którą teraz miała okazję powtórzyć, tyle że w allenowskiej aranżacji. Jak napisał David Denby z „New Yorkera” [1], różnica między obiema kreacjami polega na tym, że tak jak Blanche wierzy w sztukę i uprzejmość obcych ludzi, tak Jasmine wierzy w luksus i status, a sama jest zależna od uprzejmości bogatych mężczyzn. Bohaterka potwierdza to w wypowiedzi o tym, że kobieta może rozwinąć skrzydła tylko u boku właściwego (czytaj: majętnego) mężczyzny.

Allen z rozbawieniem pokazuje nam zderzenie dwóch światów: tego biedniejszego, może mniej kolorowego, ale prawdziwego, oraz tego elitarnego, „z rejestru” wysokiego C, gdzie status i pieniądze tworzą iluzję wartości człowieka, a po ich utracie  podniesienie się z upadku okazuje się niemożliwe. Reżyser często powtarza w swoich filmach, że wszyscy żyjemy fantazjami na swój temat, mamy swoje mniej lub bardziej złudne wyobrażenia o życiu, przyszłości, a niektórzy z nas żyją fantazjami na jawie, co często kończy się dla nich zgubnie. U elit proces ten zachodzi dalej: żyją one w świecie zbudowanym jedynie z fantazji. Unoszą się kilka centymetrów nad ziemią w swoim luksusie, robiąc niekończące się zakupy, uczestnicząc w rautach i proszonych obiadkach. W efekcie tracą świadomość istnienia innego życia. Dlatego upadek jest tak bolesny, a zderzenie upadłej damy z rzeczywistością tak zabawne.

Zwykle tego typu historie (bo przecież Allen w swojej fabule oryginalny nie jest) opowiadają o heroizmie i walce o odzyskanie własnej godności przez człowieka, który utracił wszystko. I trochę taką opowieść tu mamy, tylko po allenowsku, przedstawioną w krzywym zwierciadle. Bo Jasmine postanawia zawalczyć o swoją przyszłość. Idzie na kurs komputerowy, a żeby móc go opłacić – zostaje recepcjonistką u dentysty. Jednak dentysta szybko zaczyna ją molestować seksualnie, a kurs okazuje się za trudny, co powoduje, że Jasmine czuję się zagubiona, a jej rozmazany makijaż wskazuje na bliskość załamania nerwowego. W oddawaniu tego stanu Blanchett jest kapitalna, ale pamiętajmy, że jej gest i słowo są wyreżyserowane przez Allena, który nie zamierza pozwolić się podnieść swojej bohaterce, jakby karał ją za wszystkie grzechy bogatych, snobistycznych mieszkańców Park Avenue, z którymi, nota bene, reżyser prawdopodobnie prywatnie się przyjaźni. Dlatego serwuje rozchwianej emocjonalnie Jasmine kolejne absurdalne sytuacje, upokarza niechcianym towarzystwem, w dodatku dręczy powracającymi wspomnieniami.

Nowy motyw allenowski: no mercy

 Opowieść, jaką snuje Allen, toczy się na dwóch planach. Tym w San Francisco, gdzie oglądamy mówiącą do siebie ze stężałą, napiętą twarzą w chwilach kryzysu, Jasmine, i tym w Nowym Jorku, gdzie bohaterka wraca myślami do szczęśliwych chwil z mężem, zanim okazał się oszustem i pozbawił ją statusu. Sceny te nie są bez znaczenia, bo w każdej z nich Allen odkrywa mały element prawdy o Jasmine, starając się, byśmy nawet na chwilę nie współczuli tej zdesperowanej kobiecie. Na koniec Allen rozkłada swoją bohaterkę na łopatki. Daje jej szansę na zmianę losu, wręcz kładzie przed nią los na loterii – i Jasmine po niego sięga. Ale my już wiemy, czemu się to nie uda. Jasmine musi odpracować wszystkie swoje i nieswoje grzechy. Bo, jak się zdaje, według Allena nie ma prawa się podnieść. I to jest nowy motyw w tym niby-skrajnie allenowskim filmie.

Historie tworzone przez reżysera kończą się zwykle zabawnym rozładowaniem napięcia, gdy wszystkie postaci uśmiechają się i puszczają do widzów oko, jakby mówili: wiecie, to tylko film Allena. Nie jest to nawet zakończenie w stylu „Match Point”, gdzie Chris (grany przez Jonathana Rhysa Meyersa) szczęśliwie, choć niesprawiedliwie unika kary, ale niepokój zasiany przez zbrodnię pozostaje w nim na zawsze. Allen zostawia Jasmine – pokonaną, upadłą i umęczoną walką zwaną życiem – tam, gdzie lądują wszyscy miejscy wariaci – na ławce w parku. Jakby mówił moralistycznie: pośmialiśmy się, ale tam jest miejsce dla takich jak ona. Karze swoją bohaterkę za wszystkie grzechy bogatych elit. Nie tylko za jej elitarność, lepszość, za jej ograniczenie wobec życiowych wyzwań, ale również za egoizm i przymykanie oczu, wygodę trwania w iluzji, którą wybrała zamiast realizmu. Prowadząc przez kolejne kręgi piekła, daje jej szansę na powrót na ziemię, do prawdziwego życia. Jasmine jednak, niczym uzależniona, w pierwszej możliwej chwili rzuca się na narkotyk, jakim jest wizja odzyskania statusu. I to ją gubi.

Wobec „Match Point”

Bohaterka przypomina Chrisa z „Match Point”. Tak jak on panikuje w chwili, gdy okazuje się, że może wszystko utracić. Jednak Chris działa metodycznie, zabijając swoją kochankę, a Jasmine – histerycznie sięga po telefon, który stanie się dla niej początkiem końca. Chris wie, jak smakuje bieda, i nie chce do niej wrócić, poznawszy blichtr bogatego życia, Jasmine tego blichtru nie może zapomnieć. Niczym Blanche DuBois leci do wszelkich oznak statusu niczym ćma do światła i podobnie jak ćma spala się w blasku jego obietnicy. Czy jej zachowanie nie jest uniwersalne? Czy to przypadkiem nie głupota i chciwość, ale fantazja o lepszym życiu popycha nas w stronę destrukcji? To lepsze życie czasem jest spełnieniem marzeń, a czasem odbiciem w lustrze.

Mógł Allen ulitować się nad swoją bohaterką, zrobić woltę. Poniżona Jasmine mogła zrozumieć, że wartość kobiety nie zależy od tego, u boku jakiego mężczyzny kroczy, ale od niej samej. Tylko to byłby happy end, a tego wyraźnie Allen chciał uniknąć. Z jakim skutkiem? I czy to nowy seryjny pomysł mistrza na zakończenia w filmie? Czy może w wieku 77 lat reżyser uznał, że nie należy widza karmić naiwną wiarą w szczęśliwe albo błahe zakończenia? Polecam konfrontację z „Blue Jasmine”, nie pozostawia obojętnym.

Przypisy: 

[1] http://www.newyorker.com/arts/critics/cinema/2013/07/29/130729crci_cinema_denby

Film:

„Blue Jasmine”, reż. Woody Allen, USA 2013, dystrybucja Kino Świat.

* Katarzyna Kazimierowska, redaktorka portalu Zwierciadlo.pl i rp.pl, współpracuje z kwartalnikiem „Cwiszn”, absolwentka podyplomowych Gender Studies. Stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.

„Kultura Liberalna” nr 242 (35/2013) z 27 sierpnia 2013 r.