Trudno też o przekaz bardziej uniwersalny i dlatego eksfloyd będzie pewnie jeździł ze swoim ulubionym dzieckiem w kolejne trasy koncertowe po arenach całego świata.

130820_waters_thewall_mail_004

Fot. Stadion Narodowy

W tej historii nie ma już żadnych tajemnic. Waters, któremu w latach 70. wydawało się, że Pink Floyd to on i tylko on, napisał rock-operę w dużej mierze opartą na własnej biografii. Gdy zespół ostatecznie się rozpadł, a dawni koledzy wylądowali w sądzie, walcząc o prawa do jego nazwy, Waters zadowolił się oficjalnym uznaniem jego ojcostwa „The Wall”. Od tamtej pory skłóceni muzycy wspólnie pojawiają się na scenie jedynie od naprawdę wielkiego dzwonu. W Warszawie ten dzwon nie wybił, bo nie mógł. Tylko raz David Gilmour dołączył w ostatnich latach do trasy koncertowej Watersa, a stało się to w londyńskiej O2 Arena i to wyłącznie dlatego, że… nieopodal mieszka. Nikt ze zgromadzonych na Stadionie Narodowym w Warszawie nie miał więc złudzeń, że ogląda Floydów. Nowy „The Wall” to autorski projekt byłego basisty i tylko jego.

130820_waters_thewall_mail_002

Fot. Stadion Narodowy

A jest to projekt monumentalny. Można psioczyć na współczesny świat, w którym zamiast podobnych, majestatycznych concept albumów triumfy święcą youtubowe błahostki rodem z Korei Południowej, nie ulega jednak wątpliwości, że to, co w ostatnich dekadach XX wieku było niewykonalne, dziś jest w realizacji koncertów codziennością i oczywistością. Można się sprzeczać nad stopniem wybitności muzycznej strony opowieści o zagubieniu Pinka w świecie totalitaryzmów domowych i państwowych, można narzekać na megalomanię Watersa, nie można jednak nie być pod wrażeniem wizualnej strony jego wizji. Defiladę, którą pod czerwono-czarnymi sztandarami zmyślonego reżimu zafundował, podziwiało około 30 tysięcy osób, a więc prawie cały stadion, znacznie jednak pomniejszony z uwagi na ponadnormatywną wielkość sceny i towarzyszącego jej muru. Ten ostatni był zresztą również ekranem, na którym wyświetlano materiały różnego sortu: od obrazu z kamer na stadionie, poprzez wspomnienia o żołnierzach, ofiarach licznych wojen tego świata, a skończywszy na scenach z opartego na „The Wall” filmu Alana Parkera z 1982 roku. Podczas choćby „Another Brick in the Wall (Part II)” czy „Nobody Home” scena koncertowa zamieniała się w teatralną. Ma Waters ciągoty do aktorstwa, lecz – nie oszukujmy się – to aktorstwo niskiej próby, które bez muzyki nie ma żadnej racji bytu.

130820_waters_thewall_mail_003

Fot. Stadion Narodowy

Publiczności się podobało, bo rozumiała konwencję. Największy aplauz wzbudziły – i wzbudzić musiały – wspomniany już „Another Brick in the Wall (Part II)”, czyli utwór singlowy, uzupełniony nieodłącznym dziecięcym chórem (w Warszawie były to dzieci z Rudzienic na Pojezierzu Iławskim), a także poruszające „Mother”, z jakże wymowną kukłą złowrogo kołyszącą się nad sceną. Co ważne – całość była wyjątkowo dobrze jak na stołeczną arenę nagłośniona. Nawet przedstawiciele organizatora w nieoficjalnych rozmowach przyznawali po występie, że brzmiał najlepiej ze wszystkich dotychczas zorganizowanych na praskim obiekcie.

130820_waters_thewall_mail_001

Fot. Stadion Narodowy

Przekaz „The Wall” trafia do ludzi, bo ciągle jest bardzo aktualny. Czasem wystarczy tylko podmienić zdjęcia: Stalina na Busha, Mao na Obamę. Pozostanie żywy tak długo, jak długo aktualnym będzie hasło „Bring the boys back Home” wykrzyczane z ekranów podczas jednej z efektowniejszych wizualizacji. Część publiczności ze Stadionu Narodowego wyniosła zresztą nie tylko pacyfistyczne przesłanie Watersa, ale i… fragmenty floydowskiej świni, która przez większość drugiego aktu fruwała nad płytą. Gdy mur runął, a zwierzę ściągnięto na ziemię, nie trzeba było wielu zachęt, by gumowe prosię udekorowane symbolami religii (zgodnie chrześcijaństwa, islamu i judaizmu), walut i korporacji rozerwane zostało na strzępy.