Trudno też o przekaz bardziej uniwersalny i dlatego eksfloyd będzie pewnie jeździł ze swoim ulubionym dzieckiem w kolejne trasy koncertowe po arenach całego świata.
Fot. Stadion Narodowy
W tej historii nie ma już żadnych tajemnic. Waters, któremu w latach 70. wydawało się, że Pink Floyd to on i tylko on, napisał rock-operę w dużej mierze opartą na własnej biografii. Gdy zespół ostatecznie się rozpadł, a dawni koledzy wylądowali w sądzie, walcząc o prawa do jego nazwy, Waters zadowolił się oficjalnym uznaniem jego ojcostwa „The Wall”. Od tamtej pory skłóceni muzycy wspólnie pojawiają się na scenie jedynie od naprawdę wielkiego dzwonu. W Warszawie ten dzwon nie wybił, bo nie mógł. Tylko raz David Gilmour dołączył w ostatnich latach do trasy koncertowej Watersa, a stało się to w londyńskiej O2 Arena i to wyłącznie dlatego, że… nieopodal mieszka. Nikt ze zgromadzonych na Stadionie Narodowym w Warszawie nie miał więc złudzeń, że ogląda Floydów. Nowy „The Wall” to autorski projekt byłego basisty i tylko jego.
Fot. Stadion Narodowy
A jest to projekt monumentalny. Można psioczyć na współczesny świat, w którym zamiast podobnych, majestatycznych concept albumów triumfy święcą youtubowe błahostki rodem z Korei Południowej, nie ulega jednak wątpliwości, że to, co w ostatnich dekadach XX wieku było niewykonalne, dziś jest w realizacji koncertów codziennością i oczywistością. Można się sprzeczać nad stopniem wybitności muzycznej strony opowieści o zagubieniu Pinka w świecie totalitaryzmów domowych i państwowych, można narzekać na megalomanię Watersa, nie można jednak nie być pod wrażeniem wizualnej strony jego wizji. Defiladę, którą pod czerwono-czarnymi sztandarami zmyślonego reżimu zafundował, podziwiało około 30 tysięcy osób, a więc prawie cały stadion, znacznie jednak pomniejszony z uwagi na ponadnormatywną wielkość sceny i towarzyszącego jej muru. Ten ostatni był zresztą również ekranem, na którym wyświetlano materiały różnego sortu: od obrazu z kamer na stadionie, poprzez wspomnienia o żołnierzach, ofiarach licznych wojen tego świata, a skończywszy na scenach z opartego na „The Wall” filmu Alana Parkera z 1982 roku. Podczas choćby „Another Brick in the Wall (Part II)” czy „Nobody Home” scena koncertowa zamieniała się w teatralną. Ma Waters ciągoty do aktorstwa, lecz – nie oszukujmy się – to aktorstwo niskiej próby, które bez muzyki nie ma żadnej racji bytu.
Fot. Stadion Narodowy
Publiczności się podobało, bo rozumiała konwencję. Największy aplauz wzbudziły – i wzbudzić musiały – wspomniany już „Another Brick in the Wall (Part II)”, czyli utwór singlowy, uzupełniony nieodłącznym dziecięcym chórem (w Warszawie były to dzieci z Rudzienic na Pojezierzu Iławskim), a także poruszające „Mother”, z jakże wymowną kukłą złowrogo kołyszącą się nad sceną. Co ważne – całość była wyjątkowo dobrze jak na stołeczną arenę nagłośniona. Nawet przedstawiciele organizatora w nieoficjalnych rozmowach przyznawali po występie, że brzmiał najlepiej ze wszystkich dotychczas zorganizowanych na praskim obiekcie.
Fot. Stadion Narodowy
Przekaz „The Wall” trafia do ludzi, bo ciągle jest bardzo aktualny. Czasem wystarczy tylko podmienić zdjęcia: Stalina na Busha, Mao na Obamę. Pozostanie żywy tak długo, jak długo aktualnym będzie hasło „Bring the boys back Home” wykrzyczane z ekranów podczas jednej z efektowniejszych wizualizacji. Część publiczności ze Stadionu Narodowego wyniosła zresztą nie tylko pacyfistyczne przesłanie Watersa, ale i… fragmenty floydowskiej świni, która przez większość drugiego aktu fruwała nad płytą. Gdy mur runął, a zwierzę ściągnięto na ziemię, nie trzeba było wielu zachęt, by gumowe prosię udekorowane symbolami religii (zgodnie chrześcijaństwa, islamu i judaizmu), walut i korporacji rozerwane zostało na strzępy.