Oba te filmy można oglądać także i u nas, ale poza tym na szczęście jest w czym wybierać. Oczywiście, wciąż za wiele tytułów trafia do Polski zbyt późno albo nie trafia wcale, ale przestajemy mieć powody do kompleksów. Kiedy się rzuci okiem na „Time Out” większość filmów właśnie na ekranach mamy, mieliśmy albo za chwilę mieć będziemy. Miło.
Tuż po przyjeździe do Warszawy poczułem się jak każdego lata. Jak każdego lata poszedłem na nowy film Woody’ego Allena. Wielu zwracało już na to uwagę, ale warto powtórzyć jeszcze raz. Przyjemna jest ta trwająca od dziesięcioleci powtarzalność, kojąca jest ta monotonia. Co roku nowy film autora „Annie Hall”. Allen ma dziś w dorobku siedemdziesiąt jeden scenariuszy, wyreżyserował czterdzieści dziewięć obrazów. Zresztą nic nie wskazuje na to, żeby artysta, który w grudniu skończy siedemdziesiąt osiem lat, miał zamiar zmienić swoje zwyczaje. W produkcji jest jego kolejny, nie opatrzony jeszcze tytułem projekt, tym razem z Emmą Stone, Marcią Gay-Harden oraz Colinem Firthem w rolach głównych.
Ten film niechybnie zobaczymy w przyszłym roku, na razie zaś możemy cieszyć się „Blue Jasmine”. Choć słowo „cieszyć” nie bardzo tu pasuje, bo Allen przypomina, że kiedyś nie bez przyczyny zestawiano go z… Bergmanem. Takie filmy jak „Inna kobieta”, „Zbrodnie i wykroczenia”, „Wrzesień”, a nawet „Słodki drań” to były dramaty psychologiczne pełną gębą, bynajmniej nie wywołujące nawet cienia uśmiechu. Zazwyczaj też Allen nie obsadzał w nich siebie, a główne role dawał wybitnym aktorkom – Mii Farrow, Dianne Wiest, Barbarze Hershey, Genie Rowlands, Diane Keaton. W „Blue Jasmine” do tego grona dołącza znakomita Cate Blanchett. Australijska gwiazda pojawia się u Allena po raz pierwszy, ale nie zdziwiłbym się, gdyby na dłużej zasiliła jego stały wunderteam. Doskonale czuje wrażliwość reżysera: chroni na planie własną aktorską autonomię, a jednocześnie przeobraża się w kolejne Allenowskie medium. Nie wiem, czy nie będzie to nadużyciem, ale po tym jak scharakteryzował swą ostatnią bohaterkę można rzec, iż Woody Allen po prostu jest kobietą.
Krytycy rzucili się na świeży film starego mistrza, bo choć repertuar niezły, to lato latem pozostaje, a Allen zawsze przychodzi z pomocą. I piszą rzeczy prawdziwe, acz oczywiste. Że to dzieło znakomite, ale jakieś takie bardzo mało allenowskie, no i że Cate Blanchett za tę kreację powinna dostać Oscara.
W punkcie pierwszym wypada tylko przytoczyć tytuły „poważnych” filmów i bąknąć, że może pora rozstać się z jego stricte komediowym wizerunkiem i przyjąć, że Woody Allen ma co najmniej dwie twarze. Ciekawsze podczas projekcji „Blue Jasmine” było dla mnie powracające skojarzenie z Tennesse Williamsem i jego sztuką „Tramwaj zwany pożądaniem”. Co z tego, że u Williamsa mieliśmy Nowy Orlean, a to jest San Francisco, tam była Blanche, a tu jest Jasmine, ze nie zgadzają się liczne szczegóły? Absolutnie nic. To oczywiście nie jest kalka starego, choć piekielnie aktualnego i dziś dramatu. Konstrukcja bohaterki każe jednak widzieć w Jasmine siostrę Blanche, a Blanchett mogłaby od razu wejść do obsady „Tramwaju…”. Jej wspaniała rola rozpięta jest między neurotyczną nerwowością a gorzką autoironią. Przy tym wybitna aktorka jak ognia wystrzega się grania kubłami, nie ma w jej roli nawet cienia histerii, co przy tego rodzaju postaci byłoby szalenie łatwe. Jeden grymas wystarczy za najgłośniejszy krzyk. Tak, Cate Blanchett należy się za tę rolę Oscar.