Rafał Wonicki

Urwane tropy 

Gdy starganego życiem człowieka ogarnie pustka albo gdy przyjdzie mu doświadczyć egzystencjalnego absurdu,  może go też nawiedzić myśl, że najlepszym wyjściem z sytuacji jest samobójstwo. Ot proste rozwiązanie, by pozbyć się kłopotów. Wystarczy wtedy pójść do sklepu i kupić odpowiedni sprzęt: linę, truciznę, tępe żyletki –  przybory do skutecznego wyprawienia się  na tamten świat. Wszystko to można znaleźć w prowadzonym od pokoleń sklepie państwa Tuvache,  bohaterów „Sklepu dla samobójców” – filmu wyreżyserowanego przez Patrice’a Leconte’a.

Leconte zaskoczył widzów tym filmem, reżyserując – zamiast kolejnej wzruszającej i ciepłej historii o miłości w stylu swoich starszych osiągnięć takich jak „Mąż fryzjerki” – animowaną czarną komedię, przypominającą klimatem  „Łowcę androidów” Scotta czy „Gnijącą pannę młodą” Burtona. Jest to w pewnym sensie powrót do pierwotnych komediowych zainteresowań Leconte’a – zanim stworzył  takie filmy jak „Pan Hire” czy „Perfumy Yvonne”, współpracował przecież z grupą teatralno-kabaretową  „Le Splendid”.

Zamiast Durkheima

Film  opowiada o starciu dwóch sił miotających człowiekiem – pesymistycznego doznania bezsensu spod znaku Sartre’a i Camusa oraz naturalnie zakorzenionego optymizmu, który w literaturze reprezentuje dziś Coelho. Wszystko to podane w groteskowo-parodiowym  sosie i zakończone happy endem. W wykreowanym przez Leconte’a świecie samobójstwo jest jedynym sposobem na życie, jedynym pragnieniem i dążeniem, które czyni z nas dodatkowo  istoty czujące, a przez to, że staje się powszechne, przestaje być też wyjątkowe. To, co  możemy obserwować na ekranie to masowe pragnienie społeczeństwa do samounicestwienia. Tak powszechne, że aż komiczne. Już w pierwszej scenie filmu lecący między blokami ptak ma problemy, by nie zderzyć się z co chwilę spadającymi z dachu ludźmi. Pytanie, dlaczego się tak dzieje, pozostaje jednak bez wyraźniej odpowiedzi.  Konkretne motywy samobójców są często dość mgliste i sprowadzają się do braku nadziei oraz radości – takie symptomy można zaobserwować wśród klientów sklepu, którzy przychodzą, by zakupić skuteczny środek uwolnienia się od beznadziei życia. To, czego doświadcza widz, to raczej ponury klimat, brak błękitu nieba, atmosfera posępnej grozy niż  durkhemiowska analiza samobójstwa. Możemy więc przypuszczać, że każdy powód klientów sklepu pana Mishimy i jego małżonki jest dobry, by odebrać sobie życie. Choć podstawowymi motywami, wokół których krąży reżyser, są samotność i brak więzi z innymi, które nam doskwierają.

Jednocześnie animowana forma tworzy dystans, dzięki któremu widz łatwiej godzi się na czarny humor, przez który przebija pytanie o kondycję człowieka i jego nastawienie do życia, świata oraz bliskich. Świat bohaterów, choć nierealny, jest karykaturalnym wyobrażeniem twórcy o naszej „cywilizacji śmierci”, fantasmagorią świata á rebours, w którym ludzie marzą o samobójstwie, a radość z życia jest zwyrodnieniem; czymś, co trzeba wyeliminować, choćby po to, by rodzinny biznes sklepu z akcesoriami dla samobójców, kręcił się dalej. Stąd też usilne zabiegi całej rodziny, by zmienić nowo narodzonego, wesołego z natury Alanka – trzecie dziecko w rodzinie – i upodobnić go do brata i siostry, którzy wiedzą, że najlepszą rzeczą na świecie jest dobre skończenie ze sobą, a jedynym powodem trzymającym ich przy życiu jest rodzinny interes, który ma im zostać przekazany, gdy dorosną. Nie mogąc zmusić pełnego radości, najmłodszego potomka  do ponuractwa, ojciec posuwa się  namawiania  go do palenia, oszukując, że jest ono zdrowe, a wszystko po to, by chociaż latorośli przydarzył się „mały” nowotwór.

Jak w matrioszce

W „Sklepie dla samobójców”  możemy jak w matrioszce odnaleźć kilka warstw znaczeniowych: dziecięco-disneyowską bajkę, przypowieść dla dorosłych albo alegorię społeczeństwa. Znajdziemy tam motywy skali mikro, takie jak relacje rodzinne, problem wychowania dzieci i zawiedzionych oczekiwań rodziców (w tym wypadku w stosunku do radosnego Alanka, który przez swoją niespożytą radość burzy przewrotną „sielskość” rodziny Tuvache). Znajdzie się też poziom makroskali: motywy dotyczące konstruowania relacji społecznych w ogóle, a także motywy metafizyczne związane ze smutną egzystencją człowieka, odhumanizowaną kondycją życia ludzkiego we współczesnym społeczeństwie czy podejściem do śmierci – niejawnej i skrytej dziś po szpitalach. Samobójcy nie mogą umierać na widoku, mają to robić w przestrzeni prywatnej, choć wielu z nich wybiera skok z mostu albo wejście pod rozpędzony pojazd.

Ma się wrażenie, że Leconte dotyka dość znanego dylematu Fromma między tym czy być a tym czy mieć. W konsumpcyjnym  świecie, w którym standardem opisywanym przez wielu socjologów staje się zatomizowana rodzina, a modelem osobowości  – typ zaradnego i pogrążonego w pracy singla, który wszystkie swoje potrzeby emocjonalne zaspakaja na rynku – reżyser zdaje się mówić, że zatracamy podstawowe więzi z innymi ludźmi. A tym samym poczucie sensu, które w filmie jest mocno utożsamiane z poczuciem szczęścia, jakie mogą dawać podstawowe rzeczy – choćby uśmiech drugiego człowieka. Idąc tym ostatnim tropem, widz może zacząć zastanawiać się nad tym, jak żyją ludzie w czasach kryzysu czy stagnacji, czy estetyczna i przyjazna urbanizacja nie przynosiłaby więcej ulgi samotnym i przygnębionym mieszkańcom miast albo czy pomoc w odejściu tym, którzy cierpią, nie powinna być naszym etycznym obowiązkiem? Reżyser filmu nie idzie tak daleko. Bez obaw –film nie jest Bergmanowską „Siódmą pieczęcią”.

Znajdziemy więc zamiast tego wisielczy humor,  bardziej lub mniej udane tanatologiczne żarty słowne  w stylu mówienia do klientów „żegnaj” zamiast „do widzenia”, bo przecież już nigdy więcej do sklepu nie wrócą, i wdzięczną fabułę, w której najmłodszy syn państwa Tuvache, radośnie usposobiony do życia, postanawia pomóc swojej pogrążonej w depresji rodzinie – i w końcu mu się to udaje. W tym celu wraz z grupką kolegów przygotowuje specjalnie stuningowany wóz z głośnikami tak wielkimi, że mogą one bez problemu, niczym trąby jerychońskie, kruszyć mury. A wszystko po to, by rytmiczna muzyka poruszyła dusze i ciała jego rodziny oraz klientów sklepu, „wytrząsając” z nich niejako zły nastrój. Banalny pomysł zaskakuje, a nawet pobudza do życia depresyjnego ojca, który, choć początkowo chce  mieczem samurajskim uśmiercić syna za zniszczenie dorobku życia, pod koniec ulega urokowi małego urwisa.

Tym, czego jednak brakuje w całym filmie, to dynamiki akcji, która przykuwałby do końca filmu widzów do siedzeń i momentów dramaturgii, której nie pomagają partie śpiewane, tłumaczące widzom z uporem godnym wyższej sprawy, co akurat dzieje się na ekranie. Otrzymujemy rozrywkę, ale obrazowi brakuje wiarygodności oraz niebanalnego ujęcia. I tak choć to przecież na poły bajka, możemy się zastanawiać, dlaczego matka, która całe życie poświęciła sklepowi, gdy tylko muzyka zaczyna rozsadzać i niszczyć w nim asortyment,  przechodzi nad tym szybko do porządku dziennego. Skąd nagle wzajemna miłość dwóch nieznanych osób: niedoszłego samobójcy szukającego w sklepie najlepszej metody wyprawienia się na tamten świat i córki właścicieli. Motyw zakochania się pod wpływem muzyki nie brzmi wiarygodnie, a reżyser za szybko przechodzi od stanów depresji  do cudownego zauroczenia życiem.

W banał i w nudę

Traktując „Sklep dla samobójców” jako film rysunkowy ku uciesze najmłodszych, nie powinniśmy być oczywiście zbyt surowi, choć polski widz przyzwyczaił się już do produkcji trzymających o wiele lepszy poziom scenariuszowy, takich jak: „Shrek”, „Toy Story”, „Rybki z ferajny”, „Gdzie jest Nemo”, „Madagaskar” czy „Kun Fu Panda”. Podchodząc jednak do filmu od strony widza dorosłego, do którego reżyser chciał wysłać jakiś przekaz, natrafiamy na szereg problemów i pytań. Po co samobójcom specjalistyczny sklep? Czy w domowych kuchniach lub przydomowych składzikach nie mają dość środków, by zabić się samemu bez kupowania drogich rzeczy  (tym bardziej że wszyscy klienci narzekają na wygórowane ceny produktów)? Pada też głębsze pytanie: jak radzić sobie z depresją, odmiennością z nią związaną? Skąd bierze się ona w naszym życiu? Film pomija wątki społeczne, skupiając się bardziej na dość prostej psychologii szczęścia typu New Age, co nie pomaga w uwiarygodnieniu historii oglądanej na ekranie. Przeniesienie fabuły w świat rysunkowy miało być ułatwieniem i w tym pomóc, ale brak dobrej konstrukcji powoduje, że film wciąż nie jest przekonujący.

Odpowiedź na pytanie, jak radzić sobie ze smutkiem, którą otrzymujemy, jest prosta (i w prosty sposób przekazana): radość i akceptacja. Trzymaj dzień, nie poddawaj się, zmień nastawienie – zdaje się mówić w popkulturowym amerykańskim slangu reżyser. Minimalistyczne i humanistyczne przesłanie filmu mogłoby więc brzmieć tak: znajdujmy małe rzeczy, dla których chce się żyć, a radość czerpmy z kontaktu z innym człowiekiem. Film opowiada zatem o mierzeniu się z losem i o nadziei. Zresztą sam Leconte w wywiadach twierdzi, że jego celem było dostarczenie widzom otuchy. Wyczuwalna pobieżność w elementach fabuły powoduje, że oczekiwana otucha nie nadchodzi.

Niestety film jest zbyt prosty, przypowiastka nie gra na subtelnych tonach, a wyważenia między filmem dla dorosłych i dla dzieci nie udało się utrzymać. Fabułą osuwa się w banał, a ten w nudę. I jest to jeden z największych mankamentów filmu. Choć historia o samotności i jej przezwyciężaniu nasycona jest humorem, to jednak nie dorównuje innym filmom, które poruszają podobną tematykę, na przykład o wiele bardziej subtelnemu „Trio z Belleville” Chometa.

Film: 

„Sklep dla samobójców”, reż. Patrick Leconte, Belgia, Francja, Kanada 2012, dystrybucja M2Films.

* Rafał Wonicki, doktor filozofii, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, pracownik Instytutu Filozofii UW oraz Instytutu Studiów Politycznych PAN.

„Kultura Liberalna” nr 243 (36/2013) z 3 września 2013 r.