Polsko-ukraińskiej granicy próbowano przez dziesięciolecia nadać pozory naturalności, choć jak żywo nigdy nikogo naturalnie nie rozdzielała – i to przez całe stulecia. Od Włodawy do Lutowisk nigdy nie biegła żadna linia rozdzielająca żywioły wschodnio- i zachodniosłowiański. Jedynie Bug rozdzielał Królestwo Polskie i gubernie przyłączone do Rosji Ziem Zabranych, ale jakby nie patrzeć było to jedno państwo – Rosyjskie Imperium.
Powstał jednak mit Bugu, wspierany po wojnie przez komunistyczną propagandę Polski i ZSRR. Po roku 2004 Bug znowu został granicą dwóch światów: Unii Europejskiej i „tego, co leży dalej na Wschód|. Owo polskie „Rio Grande” jest nawet podobne do swojego meksykańskiego odpowiednika – wąskie i płytkie. Każdy średnio zainteresowany w zawiłościach przyrody człowiek dość prędko zrozumie, że żadna to wielka bariera.
Mniejsza o Bug – większość polsko-ukraińskiej granicy to arbitralnie narysowana linia, która nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek narzucającym się podziałem. Linia narysowana przez Stalina i jego totumfackich w 1944, 1945 i 1951 roku rozdzielała powiaty, wsi i miasta.
Nigdzie nie widać tego lepiej niż na dawnej Sokalszczyźnie. Dawny kawałek Galicji przylepiony został po wojnie do powiatów: hrubieszowskiego i tomaszowskiego, ale częściowo ponownie został oddzielony od Polski w roku 1951, gdy odkryto tu pokłady węgla kamiennego, które wszak musiały wzbogacić gospodarkę ZSRR, a nie Polski Ludowej.
Wieś Korczmin jest od dawna wymarła. Dzieli ją od powiatowego Tomaszowa Lubelskiego spora odległość. Dawną grekokatolicką cerkiew odbudowuje od ponad dekady wspólnota parafialna z Lublina pod wodzą księdza Stefana Batrucha, a sama okolica stała się ośrodkiem ruchu „Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa”, które – najpierw w Korczminie, a teraz w wielu podobnych miejscowościach – usiłują przywrócić rozerwane kontakty.
Na państwo polskie czy ukraińskie liczyć do końca nie można. Razem z telewizją przyjeżdżali tu politycy i ministrowie z PiS i PO, którzy od wielu lat kreują się na podpory tzw. „polsko-ukraińskiego pojednania”. Niestety, nie udało się otworzyć żadnego z małych przejść granicznych. Aby odwiedzić wieś położoną „za miedzą” trzeba jechać nawet osiemdziesiąt kilometrów. Gdy płonął barokowy kościół Bernardynów w Sokalu (jeden z najważniejszych zabytków wspólnej kultury na dawnych Kresach) Polacy mogli się temu jedynie przyglądać. Co komu po straży pożarnej, która przyjedzie dopiero za kilka godzin, bo tyle trwałoby przebycie przez granicę?
Zresztą niby dlaczego elity miałaby ta sprawa obchodzić? Na warszawskim Okęciu można przecież wsiąść do samolotu i polecieć do Kijowa lub Lwowa. Podróż trwać będzie krócej niż wycieczka mieszkańców jednej części Sokalszczyzny do drugiej. W dodatku, na miejscu spotka się miłych, ukraińskich partnerów intelektualnych, którzy powiedzą ci, że pojednanie ma się doskonale i tylko prawicowi ekstremiści nam w tym przeszkadzają. Jest i sposób łatwiejszy – można podyskutować o pojednaniu w polskiej stolicy. Wtedy nigdzie nie trzeba jechać, no, chyba że metrem…
Raz do roku granicę można jednak na korczmińskiej ziemi przekroczyć. Polakom jest łatwiej – wystarczy paszport. Ukraińca czeka przynajmniej wyrobienie dokumentów związanych z małym ruchem granicznym.
I tak raz do roku z pompą, ale i z głębią uczuć, przejść można spod położonej w Polsce cerkwi do położonego na Ukrainie świętego źródełka. Tam też wiele nadziei czeka na gościa z Polski. Różnice nie są wcale tak wielkie. Mer Bełza (chyba każdy polski inteligent tę nazwę słyszał) przypomina burmistrzów Hrubieszowa i innych przygranicznych polskich miejscowości. Też marzą mu się tabuny turystów, którzy odwiedzać będą jego piękną ziemię. Czemu nie – może kiedyś przyjadą. Polskich turystów ma ściągnąć do Bełza Matka Boska Częstochowska, która na tutejszym zamku rozpoczęła swoją wędrówkę po polskich ziemiach.
Gorzej że następne spotkanie dopiero za rok…