W powojennych dziejach polskiej piosenki popularnej tylko dwa momenty zasługują na pamięć pokoleń. Pierwszy, to połowa lat 60. XX wieku, kiedy to na muzyczną scenę wstąpili Czesław Niemen, a także Maryla Rodowicz, Skaldowie, Czerwone Gitary i cała plejada postaci i zespołów, które po prostu stworzyły zupełnie nową piosenkę: dokładnie taką, na jaką czekała, i którą natychmiast pokochała ówczesna młodzież. Druga podobna chwila przyszła wraz ze stanem wojennym.

Możemy analizować skomplikowane uwarunkowania polityczne, możemy odnotować wpływ muzyki brytyjskiej, możemy też uważać, że sprawił to przełom technologiczny: masowe pojawienie się gitar elektrycznych, potężnych wzmacniaczy koncertowych, pierwszych tranzystorowych przetworników sygnału, a nieco później i klawiszowych syntezatorów dźwięku. To wszystko miało znaczenie. Teraz jednak pragnę tylko odnotować, że te dwie fale niebotycznego wypiętrzenia muzyki młodzieżowej przeżyliśmy naprawdę, a na trzecią falę czekamy do dziś, nie widząc jej nawet na horyzoncie. Piękne głosy pojawiają się każdego roku ze statystyczną nieuchronnością, ale żadnego przełomowego zjawiska – na skalę tamtych dwóch epok – do tej pory nie odnotowano. To nie przypadek. To skutek. Szukajmy więc przyczyny.

Muzyka królów i demokratów

W czasach feudalnych królowie i co bogatsi arystokraci utrzymywali w swych pałacach kapele, które uświetniały różne dworskie uroczystości. Dla samej muzyki było to nad wyraz korzystne. By zostać nadwornym kapelmistrzem, trzeba było wyróżniać się talentem, pracowitością i własną twórczością kompozytorską. Książę, pan, biskup czy królewicz chciał mieć naprawdę dobrą orkiestrę i byle komu laski czy batuty nie powierzał. Płacili, więc wymagali, by grano dobrze.

Czasy demokratyczne przyniosły jedną ważną odmianę: krąg odbiorców muzyki powiększył się niepomiernie, ale za uczestnictwo w koncercie czy spektaklu trzeba było zapłacić. To też miało swoje dobre strony. Budowano wielkie sale koncertowe, popularnym twórcom płacono niezłe tantiemy, a i szeregowi muzycy mieli za co żyć. Gdy pojawiły się nagrania płytowe, popularność można było mierzyć liczbą sprzedanych egzemplarzy, co również wyróżniało (głównie finansowo) najlepszych – oni kształtowali mody, ale o ich sukcesie zawsze decydowała płacąca publika.

Przypominam te zjawiska, by zastanowić się nad nieuchronnymi skutkami obecnej, szeroko rozumianej polityki muzycznej w Polsce.

 Samorządy mordują twórców muzyki

Najpotężniejszym mecenasem muzyki popularnej są dziś samorządy miejskie. Tylko one dysponują praktycznie nieograniczonymi funduszami na wspieranie kultury i z tych funduszy skwapliwie korzystają. Spróbujmy jednak sprawdzić, jak samorządy to robią, co z tego wynika dla społeczeństwa i czy to jest dobre dla samej muzyki. Diagnozę postawiłem już w śródtytule. Teraz sięgam po dowody.

Dziś już płyt z nagraniami piosenek prawie się nie kupuje. Niezbyt wielki jest też rynek internetowy. Prawie wszystko można mieć za darmo, więc po co wydawać pieniądze na nagrania? Usycha ważne źródło dochodów twórców muzyki. Pozostają koncerty, na które przychodzą ogromne masy fanów, by przeżyć coś niezwykłego. Ale oni i za to często nie płacą, a w konsekwencji – o niczym nie zadecydują.

Normą jest koncert darmowy. Owszem, na występ wielkiej gwiazdy światowego formatu można wejść tylko po nabyciu drogiego biletu, ale już koncerty krajowych piosenkarzy są na ogół bezpłatne. Dbają o to miejskie wydziały kultury i cała wyspecjalizowana sieć pośredników i managerów, którzy opracowują trasy i kalendarze. Decyduje zawsze burmistrz czy prezydent miasta, który lepiej lub gorzej zarządza samorządowym gospodarstwem, ale tak naprawdę wszystko robi w jednym tylko celu: żeby wygrać następne wybory! Nie ma żadnych innych ustawowych ani nawet obyczajowych przesłanek, nie mówiąc już o moralnych, bo to wszak obciach.

Szef samorządu dysponuje ogromnymi środkami, zbieranymi od wszystkich podatników, i ma prawo za te pieniądze zrobić dowolne igrzyska dla swojego elektoratu. Ma prawo, więc robi. A czym najłatwiej zadowolić wyborców? Czyżby wybudowaniem przedszkola lub remontem szpitala? Nie, najprościej jest zorganizować koncert wielkiej gwiazdy, jakiegoś dinozaura rocka lub obiecującej debiutantki z popularnego talent show. Urzędnicy z wydziału promocji prezydenta miasta nie zaryzykują buntowniczego hip-hopu. Wybiorą raczej landrynkowe disco-polo. A przynajmniej spokój i bezpieczeństwo intelektualne na poziomie docelowego elektoratu.

Zbrodnia doskonała

Na czym polega błąd? Co w tym złego, że ludzie oglądają w swoim miasteczku sławnych artystów i zapowiadających ich celebrytów? Może tak właśnie powinien wyglądać nowoczesny rynek muzyczny?

Otóż nie. Darmowe koncerty nie tworzą rynku. One go niszczą. O doborze repertuaru, a w konsekwencji – o rozwoju muzyki – decyduje nie publika, lecz urzędnik i to nie ze względu na kryteria muzyczne, lecz… polityczne. Jeśli w tym samym dniu w innej dzielnicy mamy koncert biletowany – nie przyjdzie nikt. Co więcej, darmowe koncerty wytwarzają pozory, że to jest dobro kulturalne, które się ludziom po prostu należy „po godzinach”. A ci, co płacą, niech wybierają i zespoły, i piosenki!

Ta polityka koncertowa niewiele szkodzi gwiazdom, które już się do tego przyzwyczaiły. Każdy, kto nawet dziesięć lat temu wylansował choćby jedną piosenkę i jest jakoś obecny w mediosferze, nie musi w ogóle się rozwijać. Wystarczy, że co kilka dni w różnych miastach będzie śpiewać dziesięć tych samych przebojów i – jeśli ma obrotnego menadżera – do emerytury ma portfel zamówień wypełniony.

Najwięcej tracą młodzi muzycy w swoim własnym mieście, bo oni nigdy nie zostaną wpuszczeni na większą scenę. Argumenty niezwykle słuszne: przecież nie możesz się równać z dinozaurem rocka pod żadnym względem. Jesteś gorszy wokalnie, instrumentalnie, masz niedopracowane piosenki, nikt cię nie zna i w ogóle jesteś nikim! Takich argumentów nawet nie trzeba wymyślać. One znajdują się w stałym repertuarze dożywotnich burmistrzów i prezydentów, którzy prawie zawsze pod każdym względem naprawdę są lepsi od wszystkich możliwych konkurentów. Fakt, że od tego gnije samorząd, nie ma znaczenia, podobnie jak i fakt gnicia muzyki, przygniatanej masą i autentyczną wielkością dinozaurów rocka.

W świetle odbitym

Ustawa o samorządzie gminnym (w art. 7) do zadań własnych gminy zalicza „sprawy kultury”. Natomiast jak te „sprawy kultury” są w mieście prowadzone – to już zależy wyłącznie od wójta, burmistrza czy prezydenta z pewnymi ograniczeniami, nakładanymi uchwałą budżetową przez radę gminy. W szczególności – nikt, nawet premier, nawet Sejm nie może burmistrzowi zakazać kupowania gotowych koncertów. I nikt nie może nakazać przeznaczenia tych pieniędzy na wspieranie muzycznego, czy – szerzej – artystycznego rozwoju własnych, lokalnych twórców.

Dla dziewczynki czy chłopca ze szkoły podstawowej – wielkim, mobilizującym przeżyciem są przygotowania do występu, gdy na sali ma być obecny sam pan burmistrz. A już pochwała z ust prezydenta miasta czy wręczenie przezeń dyplomu za sukces w lokalnym konkursie może być przełomowym momentem w karierze początkującego artysty. Dla wielu dzieci będzie to jedyny artystyczny sukces, pamiętany z rozrzewnieniem do końca życia, a dla niektórych będzie to potężny impuls do samodoskonalenia. Docenił mnie sam pan prezydent! Świat stoi otworem!

Niestety – każdy szef gminy po kilku tego rodzaju doświadczeniach szybko dochodzi do wniosku, że ten interes jest nieopłacalny. Musi łazić po tych wstrętnych szkołach, gdzie go wciąż molestują w sprawie remontu dachu, musi siedzieć godzinami na nudnych dlań występach, a uzysk elektoratu praktycznie żaden. Dzieci wszak nie głosują. O ileż więcej popularności przyniesie mu pokazanie się przez minutę na scenie, gdzie przywita megagwiazdę lub choćby jakoś się przy niej pokręci. Przecież w lokalnej gazetce, sponsorowanej prezydenckimi ogłoszeniami lub w bezpłatnym biuletynie magistrackim – pojawi się tylko jedno zdjęcie z koncertu. To, na którym pan prezydent błyszczy światłem odbitym od gwiazdy!

Ni król, ni demokrata, czyli coś na kształt kata

Samorząd terytorialny, który naprawdę jest jednym z najważniejszych osiągnięć III RP, został niepostrzeżenie zdestabilizowany w roku 2002, kiedy to weszła w życie ustawa o bezpośrednim wyborze wójta, burmistrza i prezydenta. Zamiar był bardzo dobry, gdyż dawał szefowi gminy ogromną władzę i całkowicie marginalizował rozdyskutowanych radnych. W wykonaniu jednak – jak zwykle – ujawniły się błędy. Otóż nie ograniczono liczby kadencji szefa gminy, co oznacza, że urzędującym wówczas prezydentom umożliwiono dożywotnie zajmowanie fotela.

Od tego momentu zaczyna się gnicie samorządu. Od tego momentu podupada również polska piosenka. W całej Polsce mecenat samorządowy nad kulturą sprowadza się do finansowania zewnętrznych wykonawców w rytm kalendarza wyborczego. Inne funkcje też w jakimś stopniu są realizowane, ale prezydentów interesuje tylko to, czy miejski pieniądz, wydany na cokolwiek, powiększa szanse na kolejną kadencję, czy nie. Powtórzę: nie ma naprawdę żadnych innych przesłanek.

Wytworzył się więc nowy model polityki muzycznej „na odcinku piosenkologii stosowanej”. Prezydenci to nie arystokraci, raczej szefowie lokalnej oligarchii. Nie odczuwają potrzeby finansowania miejskich orkiestr ani zespołów. Gminni muzycy nie są im do niczego potrzebni; szeregowych artystów łatwiej znajdziemy przy londyńskim zmywaku niż na scenie we własnym mieście. Ale ci prezydenci nie są również demokratami. Dokładniej – uprawiają demokrację jednorazowego użytku: wybory wystarczy wygrać tylko raz; a później już do władzy nie dopuścimy nikogo!

Rynek muzyczny gnije tak samo, jak jednorazowa demokracja w samorządach. Kto raz wszedł do krainy celebrytów – przede wszystkim pilnuje swojego w tej krainie miejsca, wszelkimi sposobami blokuje karierę młodej konkurencji i korzysta z narastającej patologii zepsutego mechanizmu samorządowego. Kalendarze i trasy koncertowe układane są tak, by raz zdobytej władzy nad publicznością muzyczną i samorządową nie oddać już nigdy. Ta publiczność nie ma już nic do powiedzenia ani w swoim mieście, ani w swojej muzyce. Mimo to wierzę, że trzecia wysoka fala polskiej piosenki nadejdzie, gdy publika uzyska szansę autentycznego kreowania nowych mistrzów mikrofonu. To jest jeszcze możliwe w przeciwieństwie do naprawy samorządu. Tam już nadziei nie ma. Prezydenci zdobyli taką moc, że wkrótce sejmy będą uchwalać ustawy pod ich dyktando. To już się dzieje.