Oczywiście ten pierwszy był większy i ważniejszy, drugi natomiast – promocją firmy produkującej buty. Jednak zastanawiające jest to, że w jednym mieście, tego samego dnia, maszerować postanowili zarówno ci, którzy chcą walczyć o bezpieczeństwo socjalne i sprawiedliwość społeczną, oraz ci, dla których jesienny dzień, choć deszczowy, jest okazją do miłego spaceru. Zadowoleni spotkali Wkurzonych?
Z którą grupą chętniej bym maszerowała? Myślę, że zdecydowanie z pierwszą – tą niezadowoloną, wzywającą do obalenia rządu, któremu zarzuca się arogancję i odcięcie się od spraw „zwykłych ludzi”. Jako pracowniczka budżetówki, płatniczka podatków, osoba, która przez lata pracowała na „umowach śmieciowych”, mam wiele do zarzucenia systemowi, w którym funkcjonuję. Jednak patrząc na sobotnie demonstracje, słuchając przemówień liderów związkowych, zastanawiałam się, kto właściwie powinien być ich adresatem?
Jeśli słuszne są obserwacje Zygmunta Baumana, współcześnie dochodzi, czy może nawet już doszło, do oderwania się ośrodków mocy politycznej od centrów siły ekonomicznej. Krótko mówiąc, to nie państwo trzyma kasę, lecz znajduje się ona w wirtualnych rękach ponadnarodowych podmiotów gospodarczych, czyli korporacji. W dużym uproszczeniu: wytwarzamy w kraju A, dział marketingu i sprzedaży mieści się w kraju B, centrum koncepcyjne w kraju C, zaś podatki płacimy jeszcze gdzieś indziej. Poszanowanie praw pracowniczych w poszczególnych krajach jest koniecznym warunkiem rozwoju korporacji, ale zawsze może się ona przenieść tam, gdzie nie musi sobie specjalnie zawracać tą kwestią głowy. Czy wobec tego wyrażanie niezadowolenia przez pracowników stanie się skuteczne, tylko jeśli zyska wymiar globalny?
I tu pojawia się właściwy problem. Związkowcy zwracają się do państwa, bo ono powinno nas – pracowników – chronić. Rzeczą polityków jest przecież zapewnienie obywatelom bezpieczeństwa socjalnego tak, by nie zależało ono od woli pracodawców, czy międzynarodowych korporacji. Nie dotyczy to wyłącznie osób, pracujących w coraz mniej licznych firmach, których głównym udziałowcem jest Skarb Państwa. Podnoszenie wieku emerytalnego czy wprowadzanie elastycznego czasu pracy to zmiany, które powinny zostać przedyskutowane przede wszystkim z tymi, którzy będą pracować dłużej i w inaczej ustalanym wymiarze godzin. Dlatego w przemówieniu lidera „Solidarności”, Piotra Dudy, najbardziej uderzył mnie fragment dotyczący referendów i zbierania podpisów pod różnymi inicjatywami obywatelskimi.
Przy okazji każdych wyborów od 1989 roku, słyszymy, że Polacy są bierni, że frekwencja przy urnach jest zatrważająco niska, co, jak argumentują socjolodzy i politolodzy, wynikać miałoby z tego, że nie mamy poczucia wpływu na nasz los. Ale być może warto to rozważyć, wziąwszy pod uwagę wszystkie niezrealizowane, ba, nawet niepoddane pod żadne głosowanie inicjatywy legislacyjne, które trafiły nie do tzw. „zamrażarki”, ale po prostu do zwykłych niszczarek. Jakim cudem mielibyśmy mieć poczucie wpływu na to, co się w Polsce dzieje i nie czuć się jak „bydło wyborcze”, którego głos liczy się zaledwie raz na cztery lata? Wiem, że nasza demokracja nie jest bezpośrednia, w parlamencie zasiadają wybrani przez nas przedstawiciele, ale jednocześnie wiem, że ja sama wybieram już tylko „mniejsze zło”. I czynię to z niesmakiem, wiedząc, że tak naprawdę to zło nie robi się lepsze tylko dlatego, że jest mniejsze.
Widać ten problem również w tym, że żaden z ministrów (oprócz ministra rolnictwa) nie wyszedł do protestujących, by chociaż spróbować nawiązać z nimi rozmowę. W tę sobotę dało się jeszcze mocniej odczuć, że istnieje w Polsce nieprzekraczalna granica między „zwykłymi ludźmi” a politykami, granica, której nie próbowała znieść ani koalicja, ani opozycja. W tym również się z protestującymi zgadzam: nie mam poczucia, by moje sprawy obchodziły kogokolwiek z politycznej „góry”. Piszę to jako pracowniczka budżetówki o zamrożonej pensji.
Myślę, że te cztery dni demonstracji były potrzebne. Przede wszystkim dlatego, że związkowcom udało się zwrócić uwagę na to, co naprawdę nas boli. W mediach pojawiły się realne problemy ważniejsze niż efektowne wzloty czy upadki polityków dowolnej opcji. Ważniejsze nawet niż marszobieg po parku.