Piotr Pomianowski
Reytan z dodaniem rozważań o istocie i przymiotach ducha polskiego
Ostatnią książkę Jarosława Marka Rymkiewicza można potraktować trojako: jako pracę popularnonaukową, jako manifest polityczny lub jako literaturę piękną. Ponieważ nie jestem krytykiem literackim tylko historykiem, skoncentruję się na zaprezentowanej przez Rymkiewicza interpretacji wydarzeń historycznych i wypływających zeń konsekwencji politycznych. Muszę jednak na wstępie podkreślić, że zaproponowaną przez pisarza formę narracji uważam za bardzo ciekawą. Mam tu na myśli w szczególności fragmenty, w których autor inscenizuje zdarzenia prawdziwe lub tylko hipotetyczne, w których przytacza myśli bohaterów, opisuje ich emocje i motywacje.
Oczywiście łączenie opisu realnych wydarzeń z fikcyjnymi monologami (czy też podawanymi jako rzecz pewna i jednoznaczna hipotetycznymi racjami przyświecającymi postaciom historycznym) nie jest zjawiskiem nowym. Wręcz przeciwnie, było ono immanentnym elementem historiografii epok dawnych: takich środków używał Tukidydes, przytaczając mowy greckich wodzów i kronikarze średniowieczni, opisując czyste lub brudne intencje poszczególnych władców, bogobojnych lub zaślepionych grzechem. Historiografia nowożytna środki takie zasadniczo odrzuciła. Nie znaczy to jednak, że ich użycie stało się zbędne lub szkodliwe. Wręcz przeciwnie, jest na nie miejsce w beletrystyce, a Rymkiewicz posługuje się nimi po mistrzowsku. Pewnym zagrożeniem związanym z tego rodzaju narracją jest jednak brak wyraźnych granic między fragmentami czysto beletrystycznymi a tymi, w których autor w sposób na pozór racjonalny stara się przekonywać czytelnika do swoich idei politycznych. Odbiorca mało wprawny, nie znający szczegółowo realiów osiemnastowiecznej Europy, może dać się do owych idei przekonać zarówno dzięki sile argumentów Rymkiewicza (z którymi poniżej będę polemizował), jak i poprzez umiejętne oddziaływanie na emocje przy pomocy środków literackich.
Roztropność wrogiem wolności?
Wśród wspomnianych idei Rymkiewicza dwie mają w moim przekonaniu szczególny ciężar gatunkowy. Pierwsza z jego tez brzmi: „Polakom niepotrzebne jest roztropne państwo, ponieważ roztropność jest wrogiem wolności”. Twierdzenie to nie bardzo jednak pasuje do książki, w której gloryfikowany jest Tadeusz Reytan. Jest ono zaprzeczeniem tego, o co Reytan walczył – wolności republikańskiej. Wolności obywateli w kraju wolnym, w republikańskim królestwie, gdzie nie król panuje, ale prawa. Tych praw, a nie chaosu i swawoli, bronił Reytan. To właśnie w roztropnie zorganizowanym państwie, którego ustrój łączył elementy monarchiczne z republikańskimi – w przekonaniu obrońców dawnej Rzeczypospolitej, w tym Tadeusza Reytana – wolność szlachecka miała szanse przetrwać, to w tej Rzeczypospolitej obowiązywały prawa wolność tę gwarantujące. I to tych praw bronił Reytan, który podczas pierwszych dni sejmu rozbiorowego działał jak najbardziej logicznie, a co więcej legalnie. Jak przyznaje sam Rymkiewicz obłęd nie był wtedy jeszcze jego udziałem.
Trzeba w tym miejscu przypomnieć, że wszystkie trzy rozbiory nie wynikały bynajmniej z działań osób roztropnych. Pierwszy był reakcją na aktywność konfederatów barskich, czyli uczestników powstania narodowego skierowanego przeciwko okupującym kraj Rosjanom, drugi – autorów Konstytucji Majowej, której uchwalenie równało się wypowiedzeniu wojny Katarzynie, trzeci – najmniej liczących się z realiami, bo stających jednocześnie do walki z Prusami i Rosją, uczestników insurekcji Tadeusza Kościuszki. Żadne z tych działań (może, na pozór, poza dziełem Sejmu Wielkiego) nie odbywały się w sprzyjającej sytuacji geopolitycznej. Ich konsekwencją było zmuszenie Rosji, aby podzieliła się ziemiami jej protektoratu z Prusami i Austrią, co wcale nie leżało w jej interesie. W interesie Polaków oczywiście też nie. W ich interesie leżało czekanie. Gdyby tylko mogli wiedzieć, że w końcu stulecia sytuacja geopolityczna w Europie ulegnie przeobrażeniu na skutek Wielkiej Rewolucji Francuskiej…
Druga, szczególnie istotna teza Rymkiewicza dotyczy przyczyn upadku Polski. Teza ta – na pozór stricte historyczna – ma oczywiście również wymiar aktualny. Ale o tym za chwilę. Winą za upadek Rzeczypospolitej autor obarcza tylko i wyłącznie zdrajców. Z twierdzeniem tym nie sposób się zgodzić. Przecież to nie Poniński (ani żadna inna motywowana chęcią zdrady osoba) był dysponentem wojsk rosyjskich, które weszły na terytorium Rzeczypospolitej podczas wojny północnej i praktycznie go nie opuszczały. To nie płatni zdrajcy kradli co roku ze skarbów koronnego i litewskiego środki, które umożliwiłyby utrzymanie armii mogącej się równać armiom państw ościennych. W końcu to nie oni sprzeciwiali się poborowi rekruta (czytaj odrywaniu chłopa od pracy). To całe szlacheckie społeczeństwo – podobnie jak dzisiejsze „społeczeństwo obywatelskie” – nie miało ochoty zrzucać się na armię. To dlatego terytorium I Rzeczypospolitej mogło być swobodnie penetrowane przez wojska rosyjskie (tudzież austriackie, pruskie lub szwedzkie, o ile Rosja nie chciała lub chwilowo nie była w stanie się temu przeciwstawić). Dziś wielu wydaje się to niemożliwe ze względu na łączące nas z państwami zachodnimi sojusze. O tym, że sojusze takie bywają zawodne, trzeba jednak pamiętać. Zwłaszcza we wrześniu.
Liberum veto i Rymkiewiczowscy nadludzie
Poza tymi zarzutami o charakterze generalnym można autorowi wytknąć kilka potknięć faktograficznych dotyczących takich instytucji jak liberum veto, banicja czy instrukcje sejmikowe. W tym miejscu ograniczę się do przedstawienia swoich uwag dotyczących pierwszej z tych instytucji. (Sądzę, że omawianie dwóch pozostałych byłby mało interesujące dla niefachowego czytelnika.) Nie bardzo zgadzam się z traktowaniem liberum veto jako atrybutu przypisywanego ściśle pojedynczemu posłowi, a może nawet dającego mu pewne cechy nadludzkie. Powodem, dla którego liczne (bo pamiętajmy, że jednak nie wszystkie) uchwały Izby Poselskiej zapadać miały jednomyślnie, nie była przecież chęć dowartościowania poszczególnych posłów, uczynienia z nich nadludzi. Przyczyna leżała w federacyjnym ustroju Rzeczypospolitej, która była tworem znacznie bardziej złożonym niż to się wydaje ludziom próbującym opisywać ją w sposób dualistyczny. Geneza tego federalizmu znacznie poprzedza Unię Lubelską i wszystkie inne unie polsko-litewskie. Szukać jej należy w wieku XIV, w dobie zjednoczenia państwa przez ostatnich Piastów. Musimy sobie uświadomić, że mechanizm tego zjednoczenia nie polegał ani na podboju, ani na prostym wcieleniu poszczególnych ziem do dzielnicy krakowskiej. Zjednoczenie polegało raczej na stworzeniu swoistej unii (początkowo personalnej), w której najpierw Łokietek, a następnie jego syn Kazimierz pełnił jednocześnie funkcję księcia krakowskiego, sandomierskiego, łęczyckiego, sieradzkiego, gnieźnieńskiego, poznańskiego, inowrocławskiego, brzesko-kujawskiego itd. Ale to, że jeden władca rządził kilkoma czy nawet kilkunastoma dzielnicami (takie unie personalne w wieku XIII były zjawiskiem nader częstym, że wspomnę tylko Bolesławów Śląskich i Przemyślidów), nie oznaczało wcale, że poszczególne księstwa dzielnicowe całkowicie traciły swoją podmiotowość, że ich elity możnowładcze ulegały anihilacji. Wręcz przeciwnie monarcha musiał dzielić się władzą z lokalną elitą, utrzymując istniejące dotychczas w danym księstwie urzędy dworskie i obsadzając je przedstawicielami tejże elity. Następnie model wypracowany podczas jednoczenia ziem piastowskich został „eksportowany” na Ruś Czerwoną i Litwę (chociaż słowo eksportowany nie jest tu chyba najszczęśliwsze, bo tam przecież również istniały księstwa dzielnicowe i ich elity). Gdy w XV wieku formował się Sejm Walny, był on traktowany jako instytucja poniekąd równoważna zjazdom poszczególnych dzielnic, mającym te same kompetencje, tyle że ograniczone do poszczególnych terytoriów.
Nie może zatem dziwić, że skoro, dajmy na to, rycerze krakowscy na sejmiku swojego województwa mogli wyrazić zgodę na podatek lub nie, to nie chcieli, aby na zjeździe ogólnopolskim im to prawo odebrano połączonymi głosami posłów sandomierskich, wielkopolskich i ruskich. Sytuacja przypominała realia współczesnej Unii Europejskiej, w której obywatele poszczególnych krajów członkowskich przeważnie sceptycznie podchodzą do przekazywania kompetencji swych państw narodowych organom unijnym i często domagają się, by decyzje w sprawach najistotniejszych wymagały zgody ich rządu (a więc mogły zostać przezeń zawetowane). Posłowie blokujący obrady nie działali w imieniu własnym, lecz swoich wyborców. Ich mandaty miały charakter imperatywny, i to ochronie interesów poszczególnych krajów związkowych federacyjnej Rzeczypospolitej, a nie uczynieniu z posłów nadludzi, miała służyć zasada jednomyślności.
Czarne serce zdrajcy
Czy uchybienia faktograficzne w „Reytanie” i we wcześniejszych książkach Rymkiewicza są li tylko pokłosiem dyletanctwa? Nie sądzę. W „Wieszaniu” pisał on wprost: „Historia – i wynika to, inaczej ująć tego chyba się nie da, z jakichś naszych rdzennych skłonności, genetycznych uwarunkowań – jest bowiem przedmiotem wyobrażeń. I kto spojrzy w głąb swojej głowy – swojego umysłu – znajdzie tam swoje wyobrażenia na temat przeszłości”. Rymkiewicz nie jest i nie próbuje być historykiem. Od pewnego czasu próbuje być za to demiurgiem polskości, a rozważania historyczne służą mu głównie jako kostium do prezentowania własnych założeń.
Wizji polskości było i jest wiele. W XIX wieku romantycy spierali się z pozytywistami, na początku XX piłsudczycy z endekami. Dziś podział wydaje się przebiegać pomiędzy wyznawcami patriotyzmu w wydaniu tradycjonalistycznym, bogoojczyźnianym, spadkobiercami z jednej strony konfederatów barskich (i wszystkich ich duchowych następców, walczących w kolejnych powstaniach z warszawskim włącznie), a z drugiej – endecji, oraz zwolennikami „fajnego” patriotyzmu. Ci ostatni uznają z reguły państwo narodowe za przeżytek, czują się bardziej mieszkańcami Globalnej Wioski (lub przynajmniej Zjednoczonej Europy) niż obywatelami Rzeczypospolitej, a polskość w wydaniu swoich adwersarzy najchętniej zdławiliby kompleksem antysemityzmu (określenie Szczepana Twardocha). Jedynie strach przed konsekwencjami otwartego wyrzeczenia się polskości każe im tworzyć ów dziwny konstrukt, jakim jest „fajny” patriotyzm, czyli polskość bez Boga, pamięci o chwalebnej przeszłości i własnych męczennikach. Ku memu – jako konserwatywnego liberała – wielkiemu smutkowi dziewiętnastowieczni pozytywiści nie mają współcześnie godnych następców. Chętnie powołują się na nich w prawdzie zwolennicy „fajnego” patriotyzmu, zapominając jednak o tym, że dla pisarzy pozytywistycznych i dla bohaterów ich powieści polskość rozumiana jako duma z dziedzictwa kulturowo–historycznego oraz zachowanie znajomości języka były wartościami samymi w sobie i że praca organiczna miała służyć właśnie utrwaleniu tych wartości.
Rymkiewicz zasadniczo wyrasta z pierwszego nurtu. W „Wielkim Księciu…” pisał: „Ten duch, który nas ożywia, jest dobry, łagodny […] Nasz dobry, słowiański duch jest jednak także […] duchem zwróconym ku sobie, zapatrzonym w siebie. Nie jest to duch agresywny, taki, co duchową ekspansją byłby zainteresowany”. Próżno w ówczesnych rozważaniach szukać pierwiastka nietzscheańskiego. Nawet w ocenie spiskowców, którzy po zdobyciu Belwederu nie zdołali (nie chcieli / nie mogli?) zabić Konstantego, nie jest specjalnie konsekwentny. W jednym miejscu Rymkiewicz tego żałuje, w innym zaś ze zrozumieniem pisze, że Konstanty ocalał, „ponieważ, choć go chcieli zabić, to go zabić nie chcieli”. „I dlatego właśnie – a nie dlatego, że się zatracili, przestraszyli – działali tak niezdecydowanie, chaotycznie, niepewnie. Dlatego go szukali, ale nie szukali. Dlatego z takim zapałem zadawali mu śmierć symboliczną”.
Oczywiście każdy ma prawo na przestrzeni trzech dekad zmienić poglądy i trudno mu z tego czynić zarzut. W „Wielkim Księciu…” wpisywał się zasadniczo Rymkiewicz w nurt romantyczny, z aprobatą przytaczając myśli Mickiewicza wygłaszane podczas wykładów paryskich. Jednak pisząc swoje cztery ostatnie książki historyczne – począwszy od „Wieszania” – z nurtu tego zdecydowanie wyszedł. W „Wieszaniu”, jak i w „Reytanie” nie ma miejsca na przebaczenie dla zdrajcy, na litość nad pokonanym, na refleksję nad tym, czy zdrajca jest w pełni i indywidualnie odpowiedzialny za swe czyny. Nie ma miejsca na miłosierdzie. Zdrajcę można i trzeba traktować tylko w jeden sposób: trzeba go zabić. Trzeba wbić ostrze w czarne jego serce.
Pochwała zemsty i szaleństwa
Polskość krwawa, dzika i mściwa nie mieści się już w paradygmacie bogoojczyźnianym. Jeśli nawet – jak śpiewał Kazik – „Ci modlący się co rano i chodzący do kościoła /
Chętnie by zabili ciebie tylko za kształt twego nosa”, to nienawiść nie jest fundamentem konstruującym tradycjonalistyczną formułę polskości, choć jeszcze u jej zarania (mam tu na myśli konfederację barską) nieufność do innowierców była jednym z elementów ją konstytuujących. Głosząc apoteozę krwawej, bezwzględnej zemsty, Rymkiewicz całkowicie zrywa z chrystianizmem, a zatem i z tradycjonalistyczną wizją polskości.
Natomiast pochwałę szaleństwa można zasadniczo wywodzić z nurtu tradycjonalistycznego, barskiego. Z patriotyzmu w wydaniu żołnierzy, których nie przestraszą „na smokach wojska latające”. Sto lat temu tradycjonalistyczny patriotyzm próbował zreformować Roman Dmowski, próbując mu nadać wymiar racjonalistyczny. Reformę tę Rymkiewicz całkowicie odrzuca.
Opisując współczesnych Polaków, zrywa również pisarz z charakterystycznym dla większości przedstawicieli nurtu bogoojczyźnianego samozadowoleniem. W jego oglądzie współczesnej Polski zdrajcy to już nie czarne owce, bolesne, ale niezbyt liczne wrzody na zasadniczo zdrowym ciele narodu. Ze względu na „inflację zdrady” zdrajcy są dziś tak liczni, że nie tylko – jak Poniński w czasie sejmu rozbiorowego i po katastrofie smoleńskiej (w tym drugim wypadku oczywiście metaforycznie) – dumnie kroczą przez ulice Warszawy, ale krajem rządzą. Opisując działania osiemnastowiecznych płatnych zdrajców, Rymkiewicz pyta retorycznie: „Ciekawe, czy podobne procedury stosowane są również obecnie – i kto chce mieć stałą miesięczną pensję, musi się starać o nią w Moskwie lub w Berlinie, a kto chce dostać jednorazową gratyfikację za jakąś doraźną usługę może to załatwić w Warszawie”. Jednocześnie jednak Rymkiewicz współczesnych zdrajców ostrzega: „Tak będzie i teraz – wszyscy zdrajcy, agenci ruscy i pruscy, zapadną się w niepamięć, a potem pamięć o nich powróci – kiedy Rzeczpospolita znów zapragnie istnieć. O tym pamiętajcie przedajcy […] wcześniej czy później, wasze kwity będą opublikowane i wszyscy dowiedzą się, ile płaciły wam obce potencje”. Zatem za dzisiejszy upadek – podobnie jak za ten XVIII-wieczny – odpowiedzialni są zdrajcy. Aby mogło dojść do odrodzenia zdrajców, tych trzeba ukarać. Jak? Dla poety z Milanówka zdaje się istnieć tylko jeden skuteczny sposób.
Jacy zatem powinni być Polacy według Rymkiewicza? Ujmując to lapidarnie – a zatem w uproszczeniu – wolni, nie liczący się nie tylko z przeciwnościami, ale i z realiami, mściwi, pozbawieni miłosierdzia. Czy Polacy kiedyś tacy byli? – Nie, choć Rymkiewicz traktując historię w sposób świadomie instrumentalny, sugeruje, że było odwrotnie. Czy Polacy tacy są teraz? – Nie, i sam Rymkiewicz nie ma co do tego wątpliwości. Czy Polacy tacy będą w przyszłości? – Czas pokaże. Czy być tacy powinni? – Każdy sam ocenić zdoła.
Książka:
Jarosław Marek Rymkiwicz, „Reytan. Upadek Polski”, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2013.
* Piotr Pomianowski, doktor nauk prawnych, radca prawny. Adiunkt na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego (Instytut Historii Prawa). Prezes Stowarzyszenia Studentów, Absolwentów i Przyjaciół Kolegium MISH UW „ProCollegio”.
** Śródtytuły pochodzą od redakcji.
„Kultura Liberalna” nr 244 (37/2013) z 10 września 2013 r.