Ta konkluzja przypomniała mi się, gdy doświadczyłam déjà vu związanego z rozpoczęciem na nowo dyskusji o zakazie aborcji. Tym razem wywołał ją obywatelski projekt nowelizacji istniejącej ustawy, w myśl którego miałby zostać usunięty fragment zezwalający na przeprowadzenie zabiegu usunięcia ciąży, jeśli płód jest uszkodzony. Słuchałam wypowiedzi polityków różnych opcji, którzy – jak zwykle – zaangażowali się w dyskusję będącą wojną na argumenty o wadze najcięższych pocisków. Mamy tu pełne spektrum uzasadnień: od religijnego fanatyzmu, będącego przyczyną wszelkiego zła, po brak szacunku dla życia człowieka oraz praktyki eugeniczne przywodzące na myśl III Rzeszę (w najlepszym wypadku Spartę).
Te retoryczne popisy byłyby niewątpliwie bardziej przejmujące, gdyby nie to, że powtarzają się do znudzenia w kontekście tzw. kompromisu aborcyjnego – wiele razy już dyskutowanego, przemielonego milion razy. Warto byłoby zapytać, dlaczego się do tego powraca? Może dlatego, że kompromis ten jest w gruncie rzeczy kompromitacją? Bo nikomu, jak się co jakiś czas okazuje, nie odpowiada. Ale być może taka jest właśnie natura „rozwiązań środka”? Że spotykamy się w pół drogi, by później nikt nie był zadowolony. W tym wypadku nie są zadowolone ani środowiska pro life, ani środowiska pro choice. I swoje niezadowolenie manifestują, głównie przekonując przekonanych, walcząc o to, by ustawodawca stanął po ich stronie.
A wszystko – jak w tym indyjskim filmiku – okazuje się winą kobiet. Gdyby nie było kobiet, nie byłoby aborcji. Nie byłoby tym samym problemu ani ciąży niechcianej, ani chcianej (patrz: in vitro). Nie byłoby również dyskusji o tym, kto ma prawo do swojego ciała, bo przecież w przypadku mężczyzn nikt nie porusza tego tematu, chyba że w odniesieniu do wojny, bycia żołnierzem etc. (Ale tu argumenty i kontrowersje są nieco inne, poza tym jakiś czas temu zniesiono w Polsce obowiązek służby wojskowej.)
Wina zatem ewidentnie leży po stronie kobiet. Mogą być bohaterkami, jeśli świadomie decydują się urodzić dziecko obciążone poważnymi wadami genetycznymi. Widziałam wywiad z taką mamą, Kają Godek, i ani przez chwilę nie ośmieliłabym się kwestionować jej decyzji oraz codziennego heroizmu. Mogą być świadome swoich praw, jak Alicja Tysiąc, która prawie całkowicie straciła wzrok w wyniku urodzenia dziecka, ale wywalczyła odszkodowanie w Strasburgu. Dzięki tym pieniądzom mogła zapewnić byt swoim dzieciom i sobie, podziwiam jej postawę. Mogą żyć ze świadomością grzechu, w potwornym poczuciu winy, ponieważ wierzą, że popełniły morderstwo, ale zdecydowały się, ponieważ nie widziały innego wyjścia. Czasem wychodzą i mówią, że usunęły ciążę, chcąc tym dodać otuchy i odwagi innym. Niektóre z nas wolą o tym nie myśleć albo rozważać czysto teoretycznie. Podejrzewam, że wiele z nas się boi.
Nie ma dwóch takich samych ciąż. Jeśli mi nie wierzycie, pójdźcie do dowolnego parku, usiądźcie sobie na murku koło piaskownicy i pogadajcie z matkami małych dzieci. Nie ma dwóch takich samych porodów. W zarysie, w podręczniku, w teorii może tak, ale w życiu jest za każdym razem inaczej, całkiem nieoczekiwanie. I tak samo, myślę, że nie ma dwóch takich samych aborcji. Tym, co mnie osobiście najbardziej wkurza w tej całej debacie, jest traktowanie aborcji niby jakiejś takiej dziewczyńskiej przyjemności: chodźmy na kawę, potem zrobimy skrobankę, a później jesteśmy umówione na manicure.
I ważni panowie przypominają niefrasobliwym panienkom (żonom, wdowom, rozwódkom), że to jest jednak coś bardzo poważnego, że to doniosły wybór moralny, że choć dotyczy ich brzuchów, jest jednak sprawą publiczną. Z mównicy sejmowej, z kościelnej ambony, z telewizyjnego ekranu ktoś mówi za nas. I nawet, kiedy któraś z nas sama zabierze głos, jest natychmiast przekrzykiwana, a jej wypowiedź staje się argumentem dla jednej ze stron. Tymczasem to nie są żadne argumenty. Bo oprócz tego, że moje ciało należy do mnie (i nie rodzę dla państwa ani dla państwa nie dokonuję aborcji), to do mnie należy również moje sumienie, doświadczenie i emocje.
Co dobrego wprowadzi do dyskusji pojęcie „aborcji eugenicznej”, znakomicie wpisujące się w retorykę rzeczników życia? Myślę, że stanie się jeszcze jednym obciążeniem dla nas, dla kobiet, które będą musiały zmierzyć się z problemem w praktyce. Bo jest nam tak łatwo podejmować decyzje, prawda dziewczyny? Między zakupami a pracą, w codzienności, z którą ta dyskusja ma coraz mniej wspólnego, tak sobie po prostu usuwamy niechciane ciąże, tylko dlatego że płód jest na przykład pozbawiony czaszki i wiadomo, że po tych mniej więcej 37 tygodniach nasze dziecko umrze zaraz po urodzeniu. Jakiś czas temu chciano w ogóle zakazać diagnostyki prenatalnej, do dziś zdarza się, że lekarze odmawiają przeprowadzenia badań.
Po co nam nauka, jeśli mamy wiarę? Czy mamy jednak siłę?
Kiedy o tym piszę, chodzą mi po głowie potworne zbrodnie, popełniane na dzieciach już urodzonych. Ale nie, nie wykorzystam ich jako argumentu. Dosyć wycierpiały.
Wniosek jest oczywisty: to wina kobiet. I jeszcze: czegokolwiek nie zrobimy, będzie źle. Więc może przestańmy słuchać tej debaty i organizujmy sobie wsparcie same? Nie mam na myśli tylko tzw. podziemia aborcyjnego, myślę również o pomocy dla tych, które donosiły dzielnie ciążę, a teraz nie mają siły/zdrowia/pieniędzy. I niekoniecznie dlatego, że zaszły w ciążę w wyniku gwałtu czy urodziły chore dzieci, ale dlatego, że żyjemy w państwie, które ma tak strasznie mało do zaoferowania matkom. Polityka prorodzinna ogranicza się do czysto deklaratywnej troski o nasze zapłodnione macice, właściwie do niczego więcej.
Ale to oczywiście nasza wina.