Gabriel Krawczyk
Fakty wyobraźni
W zestawianiu sztuk niektórzy miłośnicy kina lubią kierować się specyficzną logiką: miara sumaryczna nie pozwala im nad wartościowszą X muzą stawiać „monosensorycznej” literatury. Nawet jednak tak prosta komparatystyka mieści w sobie sprzeczności. Kultura polska ma swoją ulubioną – paradoks Lema. Jeden z najpopularniejszych polskich pisarzy niejednokrotnie unieważniał tego rodzaju logiczne, zdawałoby się, rachunki. Swoją twórczość nie tylko wprowadzał na językowe wyżyny, lecz także wynosił ją do kosmicznych intelektualnych wymiarów, ukazując możliwości, których kino najwyraźniej osiągnąć nie może.
Kolejnym już filmem „na motywach Lema”, nie spełniającym kinofilskiej reguły jest przystawiony do literackiego oryginału (czyli „Kongresu futurologicznego”) „Kongres” Ariego Folmana, premierowo pokazywany na tegorocznym festiwalu w Cannes. A przecież talentu izraelskiemu twórcy nie sposób odmówić. Pięć lat temu jego „Walc z Baszirem” spełnił przepowiednię Karola Irzykowskiego o animacji jako przyszłości kina. Folman wykorzystał wówczas wspólność postulatów surrealistów i nieograniczone możliwości rysunku, by za pomocą metody rotoskopowej ukazać absurdalność libańsko-wojennej rzeczywistości. Odrysowani na klatkach filmowych żołnierze złożyli się na jedyny w swoim rodzaju poemat nadrealistyczny, z chaosu strzelanin wywlekający emocjonalne błyski, strzępy myśli, halucynacje (nieuchwytne i sztuczne w filmie aktorskim).
I tym razem reżyser czyni animację głównym ogniwem filmu – godzącym już nie licencję poetycką i rzeczywistość, a łączącym nową historię Folmana z pierwowzorem literackim. Długa lista nazwisk i tytułów, które stały się inspiracją dla ilustratorów (pod wodzą odpowiadającego także za scenografię Davida Polońskiego), odsłania zarówno wysokie ambicje oddania na ekranie oryginalności Lemowego uniwersum, jak i niepokorność twórców obierających inną od mainstreamowej metodę animacji. W wywiadach reżyser chętnie wymienia ekspresjonistów, seriale telewizyjne z lat 30. i 40., komiksy Alexa Raymonda z Flashem Gordonem w roli głównej, twórczość Ralpha Bakhiego (satyryczny „Kot Fritz”, półanimowany „Wspaniały świat”) i Satoshiego Kona („Perfect Blue”, „Paprika”). Rozmach przedstawienia fantasmagorycznej metropolii kojarzyć się może z wybitnymi szkicami z „Przybysza” Shauna Tana. Animowanej części filmu najbliżej chyba jednak do również wspomnianych przez Folmana tzw. fleischerówek (od nazwiska producenta Maxa Fleischera), w naszym kraju szczególnie popularnych w dwudziestoleciu międzywojennym, nieco surowych animacji o Popeye’u, Betty Boop, klownie Ko-Ko i psie Bimbo.
Nie cudzosłów!
Na wpół aktorski, na wpół ożywiony tradycyjnym rysunkiem „Kongres” należy do tej grupy adaptacji, które próbują zachować ducha literackiego oryginału, noszą jednak silne znamiona autorskiej przeróbki. Nie może być inaczej. Filmowiec sięgający po Lema zmuszony jest mocno ogołocić ładunek intelektualny fantastycznej prozy Polaka; a potęga wyobraźni ujawniona w jednej z najlepszych nowel z Ijonem Tichym jest niezrównana. Ekwilibrystyka językowa „Kongresu futurologicznego”, jak to u Lema bywa, imponuje i zabawia – by wspomnieć quasi-naukową prognostykę odlingwistyczną czy choćby po aptekarsku wyłożone dobrodziejstwa psychemicznej cywilizacji. Trudność tę Folman zbył, bogactwo języka zastępując bogactwem animowanego świata.
O ile jednak w wypadku adaptacji ingerencje w tekst są oczywiste, o tyle w tym wypadku piętrowa intryga dziejąca się w wielowarstwowym świecie przedstawionym (wyobrażonym!) staje się nie lada zagwozdką, niemożliwą do rozwiązania bez zdjęcia co najmniej kilku warstw. „Lakonizm memuarów” (określenie autora) przejęty od XVII-wiecznego angielskiego pamiętnikarza, Samuela Pepysa, pozwalał Lemowi wyrywkowy tekst „Kongresu futurologicznego” uczynić skarbcem motywów i wynalazków często nigdzie indziej w science-fiction niewykorzystanych – a często wręcz przeciwnie, wykorzystanych i zajmujących centralne dla fabuły miejsce. Ukłonem w stronę autora tej jednej tylko noweli mogłaby być przecież „Incepcja” czy wcześniejsza o cztery lata wspomniana już „Paprika”. Opowiedziane tam wielopoziomowe wizje senne są niczym innym jak odpowiednikami Lemowych stratylek, halucynogennych pigułek warstwowych. Także stare jak życie pragnienie powrotu do lat dzieciństwa, w przewrotny sposób sprezentowane przez Davida Finchera w „Ciekawym przypadku Benjamina Buttona”, Lem w ten sam sposób urzeczywistnił retrotemporyną; w jednym bodaj akapicie opisał konsekwencje socjologiczne i system opieki zdrowotnej u stosującego ten środek społeczeństwa. „Mózg w eleganckim opakowaniu” – czyż to nie późniejszy o dwie dekady „RoboCop” stał się produktem opisanej w „Kongresie…” ektogenezy? Obmyśloną przez autora „Bajek robotów” regułę Chapuliera, zwaną też prawem najmniejszego oporu („Maszyny cyfrowe, przekraczając pewien poziom inteligencji, stają się zawodne, bo razem z rozumem zdobywają i chytrość”), można by uczynić podstawą bliźniaczej wersji filmu „Ja, robot”, z prawami robotyki Lema w miejscu tych Isaaca Asimova. By podać jeszcze jedno kinowe tylko porównanie: Ijon Tichy, właśnie w „Kongresie futurologicznym, już trzy dekady przed Neo z „Matrixa” wyszedł z jaskini wirtualnych projekcji, odkrywając świat potworny, lecz prawdziwszy (niekoniecznie prawdziwy). Po co ta wyliczanka? Te i legion niewspomnianych pomysłów dowodzi niemożliwości wiernego oddania „Kongresu…” na ekranie. Być może wyhodowana w innym świecie, obdarzona burtonowską wyobraźnią alternatywna wersja Christophera Nolana (lubującego się przecież w labiryntowych fabułach) podołałaby wymaganiom dogmatycznych lemofilów… Chyba tylko twórcy antologicznego serialu, jakiegoś fantastyczno-naukowego odpowiednika „American Horror Story” – horroru epoki postmodernistycznej – mogliby poważyć się na wierne odwzorowanie na ekranie wszystkich pomysłów Lema. Folman nie rozdziera jednak szat nad powyższymi trudnościami, a w miejscu niepomieszczonych szczegółów umieszcza multum kulturowych nawiązań oraz zabawnych przeinaczeń oryginału, które zaznajomionym z opowiadaniem uatrakcyjniają ten mimo wszystko niekoniecznie żywiołowy seans (by wzmóc apetyty czytelników, wspomnijmy tylko sparodiowanego Toma Cruise’a czy naddźwiękowe jajko z hotelowego menu: w fikcji literackiej ścięte, w tej filmowej, mimo prędkości – możliwe do spożycia na miękko).
Kształty abstrakcji
Nowa opowieść z weteranką wśród aktorek – Robin Wright (gra ją sama Robin Wright), w miejscu Tichego, próbującą zachować godność w obliczu śmierci swojego zawodu, przedstawia dylemat nie tak dziś znowu fantastyczny: sprzedać ciało i osobowość komputerom, odstąpić prawa do dysponowania wizerunkiem, czy może w imię prywatnego etosu zawodowego sprzeciwić się dyktatowi postępującego cyberkapitalizmu. Bohaterka dodatkowo stawia na szali zdrowie syna, wybór nie jest więc zaskakujący. Gdy prezencja przemienia się w publiczny awatar, który dzięki chemicznej technologii każdy może pomnożyć, którym każdy może zawiadywać i być nim (a takie są konsekwencje szatańskich propozycji pracodawców Wright), gdy indywidualność wchodzi w rejony fikcji albo raczej, gdy wirtualność zostaje urzeczywistniona – wówczas jakakolwiek tożsamość tonie w oparach probówkowych, zmieniających oblicza specyfików. Ta właśnie wyjęta z noweli zakłamująca rzeczywistość farmakokracja, w roku 2013 piętnuje hollywoodzkie środowisko filmowe i – alegorycznie – przedstawia dylematy współczesnej społeczności internetowej. Tym samym odkryta zostaje kolejna (która już?!) interpretacja wielopłaszczyznowego opowiadania Lema – po pytaniach wprost o istotę jestestwa człowieka; alegorii polskiego systemu politycznego lat 60.; obyczajowej satyrze na współczesnych Polaków, futurologów i antyhipisowskim pamflecie; wreszcie po krytyce ostatecznych rozwiązań „dobrodziejów” przyszłości ukazującej mrzonkę wszechobecnej szczęśliwości.
O ile Lem nie pozostawiał suchej nitki czy to na internetowym siedlisku głupoty ludzkiej, czy to na innym świecie wyobrażonym, który uzurpuje sobie prawo do miana prawdziwego, o tyle reżyser w swojej ocenie nie wydaje się tak surowy. Korespondencja sztuk i przekonań autorów przyjmuje tu jednak ciekawą postać. Lem, krytyk raczkującej w momencie powstania „Kongresu…” prognostyki (vide Klub Rzymski powstały w 1968 roku, a także wydane dwa lata później „Szok przyszłości” Tofflera i „Fantastyka i futurologia” samego Lema), w wieloaspektowej grotesce wyśmiał poczynania proroków zachwycających się potencjalnymi możliwościami nauki. Choć pesymista w tym względzie, polski pisarz nie skazywał jednak samej dziedziny, a wyśmiewał metodę: hołdującą technologicznym wynalazkom, a pozostawiającą samopas niszczejący system wartości i kulturę. Nie bez kozery jedynymi realnymi zajściami w podróży Tichego są wybuchy anarchoterrorystyczne i rozpasanie na kongresie pornografów (wzmożone bembami, Bombami Miłości Bliźniego). Folman także wytyka zachłanność omawianemu przezeń środowisku; już sama nazwa wytwórni próbującej przejąć prawa do wizerunku Wright jest krzyżówką nazw funkcjonujących dziś przedsiębiorstw filmowych. Wzmagający się wraz z postępem lektury krytyczny pesymizm, w trakcie seansu poddany jednak zostaje odwrotnej akcentacji. Pozostaje bowiem wrażenie, jak gdyby Folman diagnozował: gdy złudzenie staje się ostatnim pocieszeniem, świadomie wybrane – już nie zniewala. Technologia fałszująca może być pożyteczna, jeśli tylko służy człowiekowi. Przy pewnym nakładzie dobrej woli taką aksjologię da się nawet pogodzić z pełną goryczy troską Lema o status kulturowy społeczeństwa.
Sezamie, otwórz się – ja chcę wyjść!
Problem „Kongresu” tkwi gdzie indziej. Ironia losu sprawia, że to, co wytykano Lemowi, choćby w przypadku „Solaris”, czyli niewiarygodność psychologiczna, ujawnia się na swój sposób także w emocjonalnym chaosie u Folmana. Fenomen Ijona Tichego polega na jego stałości na przestrzeni kilku tomów. Nie starzeje się, przemiany wewnętrzne też są mu obce, dzięki czemu to wciąż wiarygodny komentator ziemskich i kosmicznych intryg. Adaptacja jego podróży na ekran jest zaś nierówną mieszaniną poetyk, pejoratywnie surrealną, po hollywoodzku ckliwą wizją. Perspektywę widza przyrównać tu można do sytuacji, w której znalazła się sama Robin Wright: gdy przychodzi jej uzewnętrznić przed skanerem całą paletę emocji, by w oparciu o tę rejestrację można było stworzyć jej awatara, nie potrafi tego zrobić. Sztuczność całej sytuacji – równoczesność uśmiechu i łez, obietnicy i poczucia porażki, aktorskiej godności i matczynej pokory – całkowicie ją paraliżuje. Tak też jest z nami. Ezopowy labirynt z opowiadania Lema zamienia się tu w emocjonalny labirynt, w którym próżno szukać nici Ariadny. Choć radość przynosi nam gra w odkrywanie Lemowych tropów, to nie prowadzą one do wyjścia. Z Folmanowego labiryntu wyjścia nie ma. Gdy tani sentyment zajmuje miejsce znanej nam z książki wyrazistej groteski, nie potrafimy już ani śmiać się, ani współczuć. I nawet przyszłość, mroczna w finale u Lema, na ekranie przedstawiona w kolorowych barwach, jakaś taka niewyraźna się zdaje.
Ari Folman – posłużmy się niedosłownym cytatem z „Kongresu futurologicznego” – drzwi do świata filmowej fikcji maluje w ładne wzorki. I za to należą mu się brawa. Wszyscy jednak wiemy, że próg jest zbyt wysoki.
Śródtytuły zaczerpnięte z „Myśli nieuczesanych” Stanisława Jerzego Leca.
Film:
„Kongres”, reż. Ari Folman, Belgia, Francja, Luksemburg, Niemcy, Polska, Izrael 2013.
* Gabriel Krawczyk, student Instytutu Kultury Polskiej UW, autor bloga http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/, miłośnik aforystyki Leca.
„Kultura Liberalna” nr 246 (39/2013) z 24 września 2013 r.