Nie ukrywam, że w tym momencie jest to formuła dla mnie wygodna, chociaż i ona nie zdoła ukryć skali rozczarowania, jakie niesie „Wałęsa. Człowiek z nadziei”. Zostawiam na boku sprawę wierności faktom historycznym, roztrząsaną już po premierze w Wenecji, kiedy to Sławomir Cenckiewicz na łamach „Do Rzeczy” wypunktował dokładnie, w jakich miejscach w jego ocenie film Wajdy mija się z prawdą. Wiadomo, że jego odbiór będzie zależał od stosunku do byłego prezydenta, dyskusja o tym, czy był Bolkiem, czy nim nie był, przesłoni refleksję o wartości artystycznej samego obrazu.
Dla Wajdy to paradoksalnie może i lepiej, bo zapewne w ferworze walki mało kto zwróci uwagę, że „Wałęsa” pozbawiony jest dramaturgii. Oglądamy opowieść, którą dobrze znamy i bez względu na ocenę bohatera całkowicie na chłodno, nie odczuwając prawie żadnych emocji, identyfikujemy się z nią. Zrobiony za mniejsze pieniądze „Czarny czwartek” Antoniego Krauzego oddawał temperaturę Grudnia 1970 roku. Z Wajdą prześlizgujemy się przez ponad dwie dekady historii Polski, jakbyśmy oglądali stare kroniki filmowe albo słuchali średnio zajmującego wykładu. Wywiad udzielany przez Lecha Wałęsę Orianie Fallaci ma być tej opowieści klamrą, ale wypada to nad wyraz sztucznie. Wydaje się scenariuszowym wytrychem, który usprawiedliwia niemożność uczynienia z przywódcy „Solidarności” bohatera epickiej historii z polskim przełomem na pierwszym planie. Mamy banalne pytanie, niezbyt odkrywczą odpowiedź oraz ilustrującą ją retrospekcję. Mało to wymagające, ale co gorsza w najmniejszym stopniu nie angażuje uwagi.
Andrzejowi Wajdzie i scenarzyście Januszowi Głowackiemu nie udało się zbliżyć do fenomenu Lecha Wałęsy, ukazać przyczyn, jakie pozwoliły mu odegrać swoją rolę. Paradoksalnie znacznie bliżej tego była Danuta Wałęsowa, pisząc w „Marzeniach i tajemnicach” o własnym życiu. Tymczasem w filmie obserwujemy ciąg oderwanych epizodów, czasem posiadających pointę, niestety częściej jej pozbawionych. Ktoś napisał, że Wajda stworzył kolejną w swym dorobku opowieść o polskim losie. Niestety nie tym razem. Skończyło się na czytance z najnowszej historii.
Byłoby frapujące, gdyby udało się pokazać Wałęsę jako przywódcę na tle wielkiego związku i innych jego liderów. Tymczasem w filmie Lech porusza się niejako w próżni. Wajda nie charakteryzuje żadnego poza nim lidera strajku, co powoduje, że brakuje nam drugiego planu. Postać Wałęsy pozbawiona tła nie ma szansy wybrzmieć. W dodatku całość trwa zaledwie dwie godziny, co skazuje autorów nie na spacer po polskiej rewolucji, ale przebieżkę po niej. Wajdzie zwyczajnie brakuje czasu, by w poszczególnych sekwencjach osiągnąć choć cień napięcia. Konieczność przybliżenia postaci Wodza zagranicznemu widzowi – bo tak rozumiem ten kompromis – sprawiła, że porusza się w bardzo słabo określonej przez reżysera rzeczywistości. Choć przecież właśnie ten reżyser miał wszelkie kompetencje, by ją określić w sposób najbardziej wyrazisty.
Najbardziej boli fakt, że próżno w „Wałęsie” szukać najlepszych cech kina Andrzeja Wajdy. W „Katyniu” były wspaniałe role kobiece Mai Komorowskiej, Mai Ostaszewskiej, Magdaleny Cieleckiej, Agnieszki Glińskiej. Była zapierająca dech w piersiach scena rozdzielenia na moście, zrealizowana z nerwem, z oddechem jak w najważniejszych dziełach mistrza. Była przejmująca sekwencja obozowej wigilii. No i finałowa, rozegrana bez słów, egzekucja. Jak dla mnie wystarczyło. W „Wałęsie” wszystko zostało spłaszczone, bez owego nerwu, bez rozmachu, oddechu. Broni się rola tytułowa Roberta Więckiewicza, który wiernie Lecha naśladuje, ale też próbuje wejść w jego sposób postrzegania świata. Przejmująca jest też Agnieszka Grochowska jako Danuta Wałęsowa. Ich sceny domowe jako jedyne zapadają w pamięć. Są jak z innego filmu.
Dowiaduję się, że „Wałęsa. Człowiek z nadziei” będzie polskim kandydatem do Oscara. Wiadomość ogłaszają dwa dni po zakończeniu festiwalu w Gdyni, podobno najlepszego od lat. Nikt nie wskazuje na wygraną „Idę”, omija się „Chce się żyć”, ignorując oczywiste ich szanse na nominacje. Wybiera się „Wałęsę”, bo taki temat, bo Wajda. Przyjmuję to z zażenowaniem nie tylko dlatego, że właśnie strzeliliśmy sobie spektakularnego samobója. Przede wszystkim sądzę, że Wajda i Wałęsa nie potrzebują takich prezentów. Przyjmując je, sami najgorzej na tym wyjdą. Innym zaś odebrano szansę. Szkoda.