To, że był „papieżem niemieckiej literatury” albo „księciem krytyków”, wie pewnie każdy. Wielu też przynajmniej słyszało o jego legendarnym programie telewizyjnym o książkach „Kwartet literacki” emitowanym w latach 1988-2001 przez drugi program publicznej niemieckiej telewizji ZDF. Reich-Ranicki od początku był jego głównym prowadzącym i swoją medialną osobowością przytłaczał wszystkich innych uczestników. Zawsze złośliwy i gotów do draki. Kiedyś rzucił do współprowadzącej krytyczki Sigrid Löffler: „rozmawiamy o książkach miłosnych ledwo dwa razy do roku i za każdym razem Pani mówi, że to książki słabe. A może to z Panią jest coś nie tak, skoro nie lubi Pani powieści na ten temat”. Löffler obraziła się i odeszła z kwartetu, zarzucając Ranickiemu „niedopuszczalne osobiste wycieczki”. Zwykle jego polemiczna pasja (często trudna do odróżnienia od werbalnej agresji) kierowała się jednak w stronę omawianych książek. I to się bardzo widzom podobało. Oczywiście nie było tak, że to telewizja dała Ranickiemu sławę. Już wcześniej był poczytnym krytykiem gazetowym. Najpierw pisząc dla hamburskiego „Die Zeit”. A potem (od 1973 roku) obejmując kierownictwo działu literackiego we „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Ale dopiero „Kwartet” ugruntował przekonanie, że MRR niczym cezar w starożytnym Rzymie jednym ruchem kciuka ocala lub dobija literackie nowości wydawnicze.

Większość czytelników zdaje sobie też pewnie sprawę z tego, że Ranicki był z pochodzenia Polakiem. Urodził się w 1920 roku, a więc już w II RP, we Włocławku. Nazywał się wtedy Marceli Reich. A jego rodzina była typową jak na tamte czasy mieszanką trzech narodowościowych żywiołów – żydowskiego, polskiego i niemieckiego. Rodzina chciała, żeby kształcił się w Niemczech, ale w międzyczasie do władzy doszli hitlerowcy i wydalili polskiego Żyda do jego formalnej ojczyzny. Wojnę przetrwał w łódzkim getcie. Potem – jak wielu rówieśników z podobnym życiorysem – ochoczo zaangażował się w budowę Polski Ludowej. To wtedy (znów typowe) zmienił nazwisko na Ranicki. Kanoniczną wersję tamtych wydarzeń zawiera jego autobiografia „Moje życie”, zresztą świetna literacko i nawet sfilmowana.

Biografowie zwracają jednak uwagą na szereg białych plam we wczesnym życiorysie MRR. Gerhard Gnauck, opierając się na archiwach IPN, napisał nawet na ten temat książkę „Reich-Ranicki. Polskie lata”. Kropki nad „i” wprawdzie nie postawił, ale z jego śledztwa wynikało, że Ranicki był dużo bardziej umoczony w komunizm, niż sam to potem przyznawał. Według oficjalnego życiorysu tuż po wojnie robił karierę w PRL-owskiej dyplomacji. Faktycznie była to jednak służba wywiadowcza (w Berlinie i Londynie) oraz współpraca z UB. I to taka, która wielu złamała kariery. W 1948 roku złamała się i aparatczykowska kariera Ranickiego. Tym razem to on padł ofiarą donosu. Poszukując nowego pomysłu na życie, chwycił się literatury. Znajomość niemieckiego pozwoliła mu podjąć pracę w Wydawnictwie MON. Potem pracował w Polskim Radiu. Ale atmosfera dla takich jak on – Żydów z przeszłością stalinowską – nie była w popaździernikowej Polsce najlepsza. Pozbawiony widoków na zrobienie wielkiej kariery zdecydował się, mimo dojrzałego wieku (38 lat), na wyjazd do Niemiec. Ruch ten okazał się strzałem w dziesiątkę. Bo Niemcy Zachodnie przywitały go z otwartymi ramionami. Bo z jednej strony świetnie mówił po niemiecku i znał niemiecką literaturę, a z drugiej – jako ocalały z Holokaustu mógł liczyć na dodatkowe punkty w rozliczających się ze swoją winą niemieckich kręgach literackich. Dodał do tego swój nieprzeciętny talent i charyzmę. I tak przebojem wszedł do niemieckiej elity intelektualnej.

Ale pisząc o Reichu-Ranickim, nie sposób też przemilczeć, jak bardzo… irytował. Już choćby samo określenie „papież literatury” nie miało początkowo wydźwięku pochwalnego. Było raczej podszyte mieszkanką zazdrości i oburzenia. MRR swoje literackie wyroki ferował ex cathedra i bez zbędnych tłumaczeń. On nie dyskutował. Nie szanował przeciwnika. On na niego napadał i go niszczył. Czasem w sposób bardzo małostkowy. Byli wręcz tacy, którzy postanowili stawić mu czoła. Najsłynniejszy śmiałek to Martin Walser. Prawdopodobnie (obok Grassa) największa indywidualność niemieckiej literatury powojennej. Ich przepychanka trwała przez dobre dwie dekady, zanim weszła w swoje decydujące stadium. W 2002 roku Walser napisał parodię kryminału, w której pewien pisarz zostaje oskarżony o dokonanie mordu na nieprzychylnym mu i powszechnie nielubianym krytyku. Tuż przed drukiem Walser pokazał fragmentu swojej powieści wpływowemu wydawcy FAZ, Frankowi Schirrmacherowi. Ten bez uprzedzenia opublikował na pierwszej stronie swojej gazety pamiętny list otwarty do Walsera, w którym zarzucił mu „fantazjowanie na temat mordu na Reichu-Ranickim” i „niedopuszczalną zabawę” antysemickimi stereotypami. Zrobił się skandal, z którego poobijany wyszedł właśnie Walser. Do dziś nie może pozbyć się łatki antysemity.

MRR natomiast tylko ugruntował swoją pozycję „księcia krytyków literackich”. Pod koniec życia był wręcz hołubiony. Media zabijały się o każdą linijkę jego wypowiedzi. Wychodziły z tego takie kurioza jak kolumna w FAZ, w której Reich-Ranicki odpowiadał na pytania czytelników dotyczące literatury. Zwykle jednym zdaniem: „Ta książka jest dobra” albo „Nie podobało mi się”. Gdy zmarł, Günther Jauch zakończył swój popularny niedzielny talk-show (akurat poświęcony wyborom do Bundestagu) słowami, którymi Ranicki zwykł był kończyć „Kwartety”: (za Brechtem) „Den Vorhang zu und alle Fragen offen”. To znaczy: kurtyna opada, a wszystkie pytania pozostają otwarte.