Poniższy tekst dotyczy oczywiście sejmowego głosowania nad projektem obywatelskim, pod którym podpisało się 400 tys. Polaków, a który – przypomnę – proponuje wykreślenie z ustawy aborcyjnej punktu zezwalającego na dokonanie aborcji w przypadku, gdy płód jest ciężko i nieodwracalnie uszkodzony. Za tymi 400 tys. podpisów stanęło murem 182 posłów. Przeciwko było 233. Zabrakło głosów kilkunastu posłów PO, którzy opuścili salę obrad przed głosowaniem. Widocznie nie umieli zająć stanowiska lub zwyczajnie nie mieli zdania w tej sprawie. Ta postawa wydała mi się dość znamienna. Wybrańcy narodu, reprezentanci ludu, od których zależy poniekąd nasz los, nie byli w stanie zająć stanowiska w sprawie dotyczącej połowy polskiej populacji. Czy był to niemy sprzeciw wobec marnowania pieniędzy i czasu na sprawy, których sejm nie powinien tykać? A może veto wobec podwójnej moralności niektórych posłów? Tego się nie dowiemy.
Starałam się śledzić na bieżąco debatę sejmową, gdzie kolejni, pozostali na sali posłowie mieszali z błotem swoich przeciwników i w obronie własnej postawy wysuwali często zabawne lub zaskakujące argumenty. Uroczy był poseł SLD, Marek Balt, który uznał, że „w tej sprawie decydować powinny tylko i wyłącznie kobiety, a nie ludzie, którzy nie mają sumienia”. Nie zrozumiał wybuchu śmiechu całej sali, gdy tymczasem, jakby niechcący, na głos wyraził pogląd obecny w głowach wielu posłów oraz sporej części polskiego narodu (a na pewno tych 400 tys.). Pogląd mówiący, że kobieta to nie człowiek. Jak w tym smutnym dowcipie, który przypomniano podczas niedawno zorganizowanej w siedzibie „Kultury Liberalnej” debaty poświęconej polskim feminizmom: „Ktoś na ulicy krzyknął «Człowieku!» i odwrócili się sami mężczyźni”.
Ale to by się zgadzało, jeśli przeanalizować wypowiedzi posłów popierających wspomniany projekt obywatelski. Sprowadzały one kobietę do roli inkubatora, który – chcąc czy nie – ma donosić w swoim wnętrzu słodkie dzieciątko. Bo przecież wszystkie dzieci nasze są, a to czy te dzieci mają mózg czy nie, to już mało istotne. Ale donosić mają wszystkie i koniec. Maryja niosła swój krzyż do końca, one – w końcu mieszkanki państwa, którego Maryja jest królową – mają wiernie podążać jej śladem. Pomijając kwestie religijne, wyznaniowe, wszystkie kobiety mieszkające na terenie Polski mają się dostosować. Maryja urodziła, one też muszą.
Dyskusja tocząca się w Sejmie to stary konflikt, w którym prawa jednostki zderzają się z prawami ogółu. I choć kwestia narodowa i racja większości nie były tak wybijane w argumentach jak podczas wcześniejszych debat, to zdecydowanie przebijała się puenta, zgodnie z którą wolność jednostki powinna być podporządkowana katolickiej moralności. Dzieci są boskim darem, a ten (TA!) kto ten dar odrzuca, staje po stronie grzechu, będzie się smażył w piekle i sprowadza na wybrany naród polski gniew boży.
To dlatego posłowie opowiadający się za projektem obywatelskim nie wpadli na pomysł, żeby zamiast zmieniać ustawę aborcyjną, stworzyć kobietom warunki, które ułatwiłyby im podjęcie decyzji o dokonaniu aborcji lub donoszeniu ciąży. Nie wpadli na pomysł, że można prawnie wymusić na państwie zwiększenie opieki (a właściwie objęcie odpowiednią opieką) kobiet, które decydują się na urodzenie ciężko upośledzonych dzieci. Nie skupili się na sytuacji kobiet PO porodzie. Nie pomyśleli, że można zwiększyć zasiłki, wspomóc dzieci bezpłatną opieką rehabilitacyjną, zadbać o ich komfort fizyczny, zdrowotny, emocjonalny, o odpowiednie ośrodki, które zapewnią ich rozwój. A jest to konkretna inwestycja. To stałe, niekończące się dbanie o obywateli, którzy nigdy państwu się nie odwdzięczą, nigdy nie zarobią na nasze emerytury, nie wygrają nawet w totka, by ułatwić życie swoim rodzicom. Właściwie matkom, a nie rodzicom, bo – jak pokazują badania – 8 na 10 partnerów kobiet, które urodziły ciężko chore dzieci, odchodzi, a sprawy o alimenty ciągną się często latami.
Podsumowując stanowisko zwolenników zaostrzenia aborcji: wszystkie dzieci nasze są, aborcja to zło, kobieta nie ma prawa o decydowaniu o życiu ciężko upośledzonego płodu, zatem nie ma prawa decydowania o własnym życiu. A to, co się potem z tym dzieckiem stanie: czy zostanie porzucone w ośrodku opieki, czy będzie wychowywane przez rodzicielkę, której przy okazji – nieświadomie – zgotuje piekło trwające całe jej życie, to już obrońców życia nie interesuje. Bo interesuje ich tylko to życie w ciele kobiety – jakby rosnący brzuch był fetyszem, którego wszyscy chcieliby dotknąć. Życie poza brzuchem przestaje być atrakcyjne.
Nicolae Ceauşescu też kręcił widok zaokrąglonego brzucha kobiety. Dlatego w latach 60. wprowadził całkowity zakaz aborcji. To było co prawda w imię narodu, a nie bożej radości i podbudowania morale swojego ludu, ale wodza również cieszyła myśl o rosnących statystykach demograficznych. A co się działo z obywatelami po opuszczeniu brzuchów rodzicielek, mało go obchodziło. To tak jak naszych moralnych posłów, którzy kolejne informacje w mediach o księżach-pedofilach nazywają prowokacją i atakiem na Kościół, a gdy sami stają się bohaterami obyczajowych skandali, grożą procesami i wołają o pomstę do nieba.
Trzeba to powiedzieć wprost: żyjemy w kraju, którego politycy – odzwierciedlenie umysłów narodu, choć nie boży wybrańcy – charakteryzują się podwójną moralnością. Gdy trzeba zdobyć elektorat, zyskać w politycznym świecie, biorą na warsztat tematy chodliwe, gorące i atrakcyjne. Jak aborcja choćby. Szkoda, że kupczą przy tym nie swoim ciałem, tylko ciałem kobiet, zmuszając je do przyjęcia skutków swojej moralności. Co za skuteczne zarządzenie ciałem połowy narodu polskiego, co za niezwykła, wręcz totalitarna władza! Wzruszył mnie wspomniany poseł PiS, Czesław Hoc. Wzruszył lawirujący w politycznej mazi poseł John Godson (nazwisko nieprzypadkowe), który powiedział, że dzieci z zespołem Downa są wzruszające i dziwi go, dlaczego ich tak mało na ulicach. Może poseł Godson zamiast na ulicach powinien szukać tych dzieci w domach, bo w Polsce nie ma wystarczającej liczby przedszkoli integracyjnych, albo dzieci te są tak ciężko upośledzone, że pozostaje im wegetacja w domowych pieleszach, z matkami zajmującymi się nimi i rodzeństwem 24 godziny na dobę?
Agnieszka Graff podczas wspomnianej przeze mnie debaty o feminizmie powiedziała, że wojnę o prawo kobiet do aborcji już przegraliśmy. I ma rację, choć teraz niby wygraliśmy bitwę. Ale kobiety nigdy nie będą czuły się bezpieczne i chronione w państwie, którego politycy zawsze, gdy jest im to potrzebne w politycznej rozgrywce, żonglują niezbywalnym prawem jednostki do wolności wyboru. I będzie tak, dopóki Kościół katolicki będzie straszył nas smażeniem się w piekle, a politycy będą nazywali kobiety decydujące się na aborcję morderczyniami. Jeszcze nie strzela się u nas na ulicy do ginekologów, ale za to w szkołach podstawowych zamiast edukacji seksualnej karmi się dzieci filmami pokazującymi rozrywany podczas aborcji płód i mówi im o boskim gniewie.
Niezwykłe, że ruchy pro-life zajmują się życiem poczętym, ale nie zajmują się życiem poporodowym. Tak jakby nienarodzone jeszcze dziecko było w ich rękach, a to urodzone przechodziło na ręce Boga. Co za niezwykłe przesunięcie odpowiedzialności i co za dwuznaczne rozumienie moralności. Gdy po raz kolejny obserwuję debatę poświęconą prawie do aborcji, słyszę nie tyle śmiech dzieci, ale chichot powracającej jak bumerang tej samej historii. Co jakiś czas kobiety w Polsce przeżywają ten sam dzień. W Ameryce mówią na niego Dzień Świstaka, u nas mówi się o antyaborcyjnej grozie.