Im bardziej myślimy o sobie jako niewinnych, tym bardziej możemy być pewni, że znaleźliśmy się w polu zła. Po 1989 roku polski Kościół był Kościołem triumfującym, silnym krwią męczenników, opromienionym świętością Wyszyńskiego i Wojtyły, dumnym ze sprawnie przeprowadzonej okrągłostołowej „ostatecznej rewolucji”. Tymczasem na tym świecie Kościół nie może triumfować, może tylko walczyć – walczyć również z samym sobą, nieustannie się oczyszczając. Musi być czujny i zdawać sobie sprawę, że zło nie znika, lecz ukrywa się i wnika w samo jego centrum. Tylko perwersyjną naturą zła można wytłumaczyć, dlaczego we wspólnocie wiary, która powinna być znakiem świętości i solidarności z tymi najmniejszymi, pojawia się odrażający grzech i ból ofiar seksualnych przestępstw.
Trudno pisać o tym w sposób chłodny. Lepiej od Jeffreya Alexandra czy Paula Ricœura upadek człowieka rozumiał Fiodor Dostojewski. Dla Iwana Karamazowa łzy dziecka przekreślały każdy, nawet najbardziej wzniosły projekt naprawy świata. Żaden sprawiedliwy porządek nie mógł być oparty na cierpieniu dziecka. Ponieważ świat był pełen łez i cierpienia, Iwan nie mógł i nie chciał go zaakceptować. Nie mógł zaakceptować Boga, który do tego dopuścił. Dziś lepiej niż kiedykolwiek w naszej historii zaczynamy rozumieć Karamazowa. Jak wierzyć w Boga, skoro Jego Kościół spowodował cierpienia i łzy dziecka? Jak wierzyć w niewinnego Boga, skoro Jego Kościół jest winny?
Ale słuszny gniew jednocześnie zaślepia. Pozwalał dostrzec Karamazowowi zło w świecie, ale nie w sobie. Iwan projektował je na innych, czyniąc z siebie sprawiedliwego, który „oddaje Bogu bilet”. Jednocześnie sam zadawał cierpienia Lizie, niepełnosprawnej dziewczynce, która go skrycie kochała. Dopiero epifania zła, której doświadczył na samym końcu, pozwoliła mu dostrzec własne winy. Albo mocniej – własne opętanie.
Czy polska kultura nie idzie śladem Iwana? Kościół, który jeszcze niedawno był instytucją zaufania publicznego, naraz stał się dla nas źródłem zgorszenia. Niezależnie od tego, co robi, od dobroczynnej działalności czy postępów w dziedzinie dialogu, interesują nas tylko seksualne skandale. Ale czy nie mówimy o tych skandalach dlatego, że sami nie chcemy dostrzec, że cała nasza kultura stała się skandalem? Czy seksualne perwersje, pornografia, pedofilia, homoseksualizm, zdrady – główne przewiny Kościoła według medialnych przekazów – nie są w istocie wszechobecne? Czy nie bronimy Polańskiego i Cohn-Bendita przed tymi samymi zarzutami, które karzą „Super Expressowi” krzyczeć z okładki: „DORWAĆ GO! Ksiądz pedofil ścigany”? Wydaje się, że powszednie grzechy kultury zaczęliśmy projektować na Kościół, który powoli staje się kozłem ofiarnym. Dzięki niemu wreszcie poczuliśmy się dobrze i niewinnie – pozwolił nam na chwilę zapomnieć o konfliktach i grzechach, które podzieliły i dalej dzielą naszą wspólnotę.
Proces wiktymizacji Kościoła dopiero się rozpoczyna. Najbardziej podatni na poryw ludowego gniewu są ci, dla których religia jest tylko odświętnym wydarzeniem. Codziennej krytyce nie potrafią przeciwstawić własnego doświadczenia. Wierni, dla których Kościół jest nie wydarzeniem, lecz życiem, nie pójdą za głosem mediów, nawołujących do linczu. Lincz nie zastąpi nam pokuty.