Jakoś tak jest, że dla wszystkich, którzy choć chwilę w „Przekroju” przepracowali, było to coś więcej niż tylko miejsce zatrudnienia. Mój staż jest niewielki, w końcu niespełna dwa lata. A jednak „Przekrój” jakoś we mnie został. Nie żebym wspominał go co drugi dzień, aż tak bardzo emocjonalnie się nie zaangażowałem. A jednak… Jest coś znaczącego w tym, że co chwilę w bardzo różnych miejscach spotykam ludzi, co się na różnych etapach – swoich własnych i nieistniejącej już redakcji – przez „Przekrój” przewinęli. I znów – raczej nie wstydzą się tego doświadczenia.

Dlatego, kiedy już wziąłem do ręki ostatni „Przekrój”, zrobiło się jakoś smutno. Dokładnie przypominam sobie mocarstwowe plany wydawcy. Najpierw opowiadał, że w mgnieniu oka tygodnik będzie sprzedawał się niemal w dwustu tysiącach egzemplarzy. Potem zmienił front i twierdził, że lwią część tej liczby będzie stanowić prenumerata elektroniczna. Skończyło się – według informacji podawanych przez branżowe portale – na 17 tysiącach sprzedawanych egzemplarzy i 800 prenumeratorach wersji na tablety. Upadek.

Trudno winić za niego kolejne zmieniające się zespoły redakcyjne. Coś jednak jest w tym, że kolejne wydawane przez Grzegorza Hajdarowicza tytuły jeden po drugim dotykają dna. Rzadko zgadzam się z Maciejem Nowakiem, ale tym razem tak. W pożegnaniu „Przekroju”, który być może odrodzi się pod innym wydawcą – a być może nie – dominuje smutek. Że ukazało się 3555 numerów, a 3556 już nie ujrzy światła dziennego. Że zaczynali tuż po wojnie, potem nabrali wiatru w żagle, stając się tygodnikiem narodowym, sprzedawanym w milionowym niemal nakładzie, potem przetrwali komunę, ustrojową transformację, a feralnego 2013 roku przeżyć się nie udało.

Podobne uczucia towarzyszyły pogrzebowi „Filmu”, również zamkniętego po 67 latach ukazywania się. Żal, ale i zdumienie. Czy rzeczywiście w 40-milionowym kraju nie znajdzie się, powiedzmy, 50 tysięcy chętnych, by za pięć złotych tygodniowo kupować pismo kulturalno-społeczne, jakim przynajmniej za moich krótkich czasów próbował być „Przekrój”? Czy nie ma kogoś – dotyczy to także „Filmu” – kto zaryzykowałby reaktywowanie obu tych tytułów? Rzecz jasna, na zupełnie innych, a w dodatku przejrzystych, biznesowych zasadach, ale bez zmieniających się co tydzień czy dwa programowych koncepcji. Dotychczasowy wydawca tygodnika rozpuszcza pogłoski o ewentualnym inwestorze, chętnym do przejęcia „Przekroju”. Oby ów istniał naprawdę i dał mu szansę na nowe życie.

Choć z obecnym wcieleniem pisma zazwyczaj było mi nie po drodze, muszę przyznać, że redakcja pożegnała się z klasą. Przede wszystkim redaktor naczelna Zuzanna Ziomecka wyszła z jedynie słusznego założenia, że „Przekrój” to nie ona ani nie jej od roku współpracownicy. „Przekrój” to Marek Raczkowski, który rysował dla niego bodaj od lat dwunastu. Przetrwał zastęp redaktorów naczelnych, dwóch albo trzech wydawców, coraz to inne linie pisma. W chaosie, którego „Przekrój” koniec końców padł ofiarą, Marek Raczkowski był stałym punktem zaczepienia. Nie do ocenienia jest, ilu ze stałych nabywców tygodnika kupowało go jedynie ze względu na rysunki Marka. On zresztą utopi pewnie żal po utracie „Przekroju” w butelce wódki, a następnie rozpocznie nowy rozdział. Dlatego jestem spokojny, że Stanisław z Łodzi odrodzi się w mgnieniu oka. Nie zdziwiłbym się, gdyby o Raczkowskiego już biły się istotne pisma.

Tyle że „Przekrój” to był sposób życia, o czym mówi w pożegnalnym wydaniu sam Marek i o czym wspomina, kreśląc rys historyczny pisma autorka książki „Cywilizacja «Przekroju»”, Justyna Jaworska. Nie bez przyczyny wspomina o „Niewinnych czarodziejach” Andrzeja Wajdy i Bazylim, którego w tym znakomitym, wcale niestarzejącym się filmie grał blondwłosy Tadeusz Łomnicki. Bazyli był – jak mówi Jaworska – soc-dandysem, który nie wyobrażał sobie świata bez kawy, muzyki i „Przekroju” właśnie. „Przekrój” być może się odrodzi, ale to już nie wróci, niestety.