Łukasz Bertram 

Jestem legendom 

Jednym z najwspanialszych wytworów kultury internetowej ostatnich miesięcy jest obrazek przedstawiający Lecha Wałęsę w tryumfalnej pozie nad brzegiem morza, opatrzony podpisem: „Walczy z własną legendą – wygrywa”. Dość dobrze oddaje on, w jakie konteksty obrósł przywódca sierpniowego strajku w oczach współczesnych: związane już nie z nieudaną prezydenturą, która dla obecnych dwudziestokilkulatków stanowić może abstrakcję równie odległą, jak premierostwo Cyrankiewicza, ale z anturażem straszno-śmiesznego dziadunia rozsiadłego na peryferiach polskiej sceny publicznej. Wałęsa, karmiąc media niesłychanymi czasem wypowiedziami, prowokował do pytań: dlaczego mamy uważać, że to, co mówi ten człowiek, jest ważne, dlaczego mamy się nim jeszcze w ogóle przejmować?

[yt]8EZOMIlmbLQ[/yt]

Istnieje zatem pęknięcie między Wałęsą dzisiejszym, zapełniającym kuriozalne fotografie na tle gigantycznych, puchatych orłów białych – i Wałęsą podręcznikowym, liderem przełomowego Sierpnia, wodzem pierwszej „Solidarności”, sztandarem drużyny, która odniosła zwycięstwo w czerwcu 1989 roku. Stanowi ono świadectwo dość banalnej prawdy, że osiągnięte statusy mogą równie często uporczywie trwać, co (nierzadko równolegle) walić się w proch. Jednocześnie pojawić się może niepokojące poczucie, że o sensie tamtych wydarzeń wciąż sobie tak naprawdę nie opowiedzieliśmy, że są to doświadczenia, które cały czas umiemy dotykać i nazywać w bardzo ograniczonym zakresie. Jak więc mówić o historii, która jakby nie dość, że skomplikowana, to jeszcze chodzi i mówi o sobie sama?

 Jak hartował się Lech? 

Andrzej Wajda w roli twórcy dzieła o elektryku, który odłączył komunę – to rodziło sceptycyzm i obawę przed kurtuazją reżysera wobec bohatera, która szybko mogła nabrać posmaku ostygłej hagiografii. Sytuacji nie polepszały ostatnie dokonania klasyka, reprezentowane przez landszaft „Pana Tadeusza”, naftalinę „Zemsty” i tekturę „Katynia”. A zatem: czy Wajda ma jeszcze coś do powiedzenia? Czy przywoływany tu i ówdzie kontekst kontynuacji „Człowieka z marmuru” i „Człowieka z żelaza” nie stanowi aby jednie dokonanej ad hoc legitymizacji roszczeń reżysera do zawłaszczenia tej historii dla siebie?

Obraz Wajdy, być może wbrew intencjom autora, przypomina o kinematograficznym odłogu (pomijając ewokacje Polskich Pomordowanych w postaci „Czarnego czwartku” czy „Popiełuszki”), jakim leży historia antysystemowego oporu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, ze wszystkimi jego blaskami i cieniami. Mówić można – to jeszcze za wcześnie, wszak nasze kino dopiero teraz zaczyna na nowo odkrywać drugą wojnę światową, wszak uczestnicy tamtych wydarzeń nie tylko jeszcze żyją, ale odgrywają nierzadko wiodącą rolę w życiu społecznym i politycznym. Jest to jednak bagaż doświadczeń, które w istotnym stopniu umeblowały tożsamość polskich – nie bójmy się tego słowa – elit. Każde przesunięcie burzące ten porządek wywołać może zatem zgrzyt i – w zależności od politycznej afiliacji – wrzask bądź syknięcie: „Nie rusz!”.

WAŁĘSA

Katalog takich niebezpiecznych motywów jest tu przebogaty. Sierpień. „Karnawał Solidarności”. Komitet Obrony Robotników (tutaj bez mini-serialu się nie obejdzie). Wojna jaruzelska. Pogrudniowa konspira. Jacek i Gaja Kuroniowie, Jan Olszewski, Mirosław Chojecki, Jan Walc, Andrzej Górski; wszyscy ci, którzy udostępnili swoją piwnicę na drukarnię lub magazyn i potem powstrzymywali wstręt na widok palców esbeka gmerających w szufladach z bielizną. Ale również Janusz Górski – TW „Kaktus” (narracja o nim i jego starszym bracie, o kapusiu i legendzie podziemia – to wstrząsający, gotowy do wzięcia materiał na niezwykły psychopolityczny dramat), Lesław Maleszka i społeczna obojętność, która przez długi czas otaczała brodatych facetów z bibułą.

Oczywiste było, że szlak dla takich produkcji przetrzeć musi opowieść o jedynym naszym opozycyjnym symbolu i micie eksportowym. Andrzej Wajda wziął w „Wałęsie” z historii właściwie tylko tyle, by stworzyć tło dla postaci głównego bohatera, która dominuje nad nim równie autorytarnie jak rzeczywisty pierwowzór pragnął górować nad współtowarzyszami. Reżyser akceptuje tym samym Wałęsowski dyskurs, o którym żartowano, że każde jego zdanie rozpoczyna się od „ja”. Łatwo więc – choć też i zasadnie – zarzucić filmowi Wajdy skrótowość i prześlizgiwanie się po powierzchni bardzo wieloznacznych i do dziś uwierających zagadnień; nie trzeba się tu nawet wypuszczać poza rok 1989. Cały gorący okres pomiędzy Sierpniem a Grudniem skwitowany jest właściwie dramatyczno-komiczną sprzeczką małżeńską i dokumentalną wstawką o ogólnopolskim strajku ostrzegawczym (i groźbie generalnego) z marca 1981 roku, która nie wytłumaczy zawiłości tego momentu ani widzowi zagranicznemu, ani przeważającej większości odbiorców krajowych – a mówimy wszak o apogeum siły „Solidarności”, siły pozwalającej związkowi wstrzymać całą Polskę. Pominięto nawet sam moment powołania związku jako nadziei zinstytucjonalizowanej. Nie widzimy też Wałęsy podczas wyborów na przewodniczącego „S” podczas zjazdu w gdańskiej „Oliwii” – zwycięskiego zdecydowanie, ale przecież nie jednogłośnie. Nie widzimy jego komplikujących się relacji z współpracownikami i podwładnymi, nie obserwujemy jego postawy w gęstniejącym napięciu i beznadziei ostatnich tygodni przed stanem wojennym – ten upadek zaufania znalazł oddźwięk jedynie w mocno łopatologicznej scenie, gdy internowany Wałęsa styka się z wrogością ludu.

Przyszłego lidera, noblistę i prezydenta obserwujemy przede wszystkim na jego osobistej drodze utwierdzania się w słuszności oporu przeciw władzy, która strzela do robotników, za nic ma ich bezpieczeństwo i zdrowie, nakłada kolejne serwituty, skazuje ich na wegetację w XIX wiecznych warunkach bytowych (ten sam motyw – potwornej, obezwładniającej biedy na społecznych nizinach – przewija się przez wspomnienia osób niosących pomoc dla Radomia w 1976 roku). Wajda portretuje człowieka, który od odruchu solidarności, przez uporczywe wykłócanie się o prawa i interesy swojego najbliższego otoczenia, przechodzi do walki o coraz szersze cele, podzielane już nie tylko ze skrzywdzonym kolegą, lecz także z młodymi intelektualistami, którzy pragną zakładać własne komitety. Skąd właściwie bierze się motywacja prostego elektryka, skąd siła do znoszenia kolejnych aresztowań, utrat pracy, rewizji i innych szykan? Wyeksponowana jest tu chłopsko-prolateriacka zadziorność bohatera – w modelowej, wypreparowanej formie wydobyta na światło dzienne w scenach, gdy rewelacyjny Więckiewicz „odgrywa Wałęsę” podczas słynnego wywiadu udzielonego Orianie Fallaci. Ta mieszanina zadziwienia, rozbawienia, irytacji i uwiedzenia, które malują się na twarzy Marii Rosario Omaggio koresponduje z mieszaniną kpiny i fascynacji, które budził związkowy lider wśród ówczesnej inteligencji.

Reżyser zręcznie żongluje przy tym innymi dziejowymi prefabrykatami czy też memami – pada, bo paść musi „nie chcem, ale muszem”; pojawia się, bo musi się pojawić, papież-Polak i „ta ziemia”; „ten tramwaj dalej nie pojedzie”, bo wiadomo, na jakim przystanku wysiądzie motornicza. Perypetiom elektryka towarzyszą dźwięki piosenek Brygady Kryzys czy Dezertera. Z jednej strony chronią one przed koturnowym patosem, z drugiej jednak, jako element nostalgii za materialnymi pamiątkami i popkulturą PRL, nadają portretowanej rzeczywistości nieco pocztówkowego charakteru. Nawet scena zabrania przewodniczącego z domu 13 grudnia ma w sobie coś z farsy – zgodnie zresztą ze świadectwami historycznymi, które każą przypuszczać, że na twarzy rzeczywistego Fiszbacha malowała się równie nieszczęśliwa mina zbitego szczeniaczka, co na obliczu portretującego go Woronowicza. Rzeczywistość gierkowskiej i kanio-jaruzelskiej Polski jest raczej absurdalna niż groźna, kolejne interakcje z aparatem represji to raczej okazja do wicu i podbudowania optymizmu Wałęsy – że jakoś sobie poradzimy. Tonacja obrazu zdecydowanie ucieka od martyrologii, choć też nie pozwala zapomnieć, że walczyć było o co, nawet jeśli optymizm i tytułowa nadzieja zdawać się mogły banalne czy naiwne.

FOT 2IMG_2965_fot_Marcin_Makowski

 Narodzie, obiad na stole

Jakkolwiek reżyser nie podszedłby do tematu, jakiekolwiek momenty wybrałby jako węzłowe, nie mógł ominąć dwóch motywów, bez których nie ma dziś „kwestii Wałęsy”: podpisania „czegoś” przez młodego Lecha i miejsca, które w współkształtowanej przez niego rzeczywistości zajmowała żona.

Zapytałem kiedyś pewną ogromnie zasłużoną dla podziemnej poligrafii osobę, czym według niej była Niezależna Oficyna Wydawnicza. Dowiedziałem się, że „doskonale funkcjonującym przedsiębiorstwem z centralą na Rakowieckiej”. Podobnie, dla pewnej części dawnych współtowarzyszy i ich współczesnych akolitów czy epigonów Lech Wałęsa na zawsze pozostanie „Bolkiem”, a jedynym źródłem narracji o PRL może być zbiór zastrzeżony Instytutu Pamięci Narodowej (inna sprawa, że im szybciej cokolwiek, co skrywać się może pod tym złowrogim mianem, utraci ową klauzulę – tym lepiej).

Wajda nie nawiązuje do kontrowersji, jak wyglądały kontakty Wałęsy z SB w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. Rozpoczyna od wizji momentu w grudniu 1970 roku, kiedy esbecy podsuwają skołowanemu, młodemu robotnikowi, który dopiero co napatrzył się na krew i śmierć, niezrozumiałe dlań papiery. Scena ta przypomina nieco demoniczny seans, z krążącymi wokół upiorami, równie groźnymi co żałosnymi. Potem jest już tylko świadomość niezawinionego błędu młodości – bolesny cierń i dławiący cień, które każą Wałęsie wyjść z pokoju, gdy towarzysze z opozycji rozprawiają o konfidentach; które przyprawiają go o roztrzęsienie, gdy w jego ręce trafia esbecki paszkwil. Wajda widzi zatem nieszczęsny podpis bohatera jako destruktywny przede wszystkim dla niego samego, opowiada się też jednoznacznie po stronie tych, którzy wskazują, iż nie ma żadnych dowodów, by Wałęsa świadomie zaszkodził innym. Jest w tym trochę z ryzykownie apriorycznej niechęci dotykania obszarów zdominowanych przez logikę lustracyjną, ale równie dużo – z przekonania, że powołaniem twórcy nie zawsze jest drążenie, czasem jest nim również obrona. Zwłaszcza, gdy jest ona oparta na solidnych podstawach, takich jak chociażby zachowanie Wałęsy w trakcie internowania.

O kwestii kobiecej w filmie Wajdy pisała w poprzednim numerze „Kultury Liberalnej” Katarzyna Kazimierowska, wskazując, że postać Danuty Wałęsy można zaliczyć w poczet epizodów pobocznych, ozdobnika wpisanego w scenariusz tylko za sprawą niespodziewanej popularności memuarów byłej Pierwszej Damy. Można rzeczywiście zakładać, że gdyby nie książka, obecność żony bohatera byłaby śladowa – zabrakłoby języka, którym miałaby ona przemawiać.

WAŁĘSA

Nie można było zignorować zaistniałej konfiguracji, w której to Danuta Wałęsa, a nie jej mąż, fascynuje młodych intelektualistów i intelektualistki, a także ludzi sztuki, którzy w jej doświadczeniu szukają inspirujących wzorców. Warto jednak w tym miejscu przywołać postać Gai Kuroń. Gaja była strażniczką domowego ogniska, które płynnie zrosło się z bezpieczną przystanią i centrum operacyjnym opozycji, stając się od nich nieodróżnialne. Danuta pielęgnowała przestrzeń, w której wielka historia – i historia jej męża – do końca pozostała gościem. Inne było tło społeczne, może wręcz klasowe, modelu związku, w który weszła. Z pewnością wszyscy, których poruszyły wspomnienia pani Wałęsowej, mogą mieć poczucie niedosytu. Zaryzykowałbym jednak tezę, że kreacja Agnieszki Grochowskiej to jednak „Marzenia i tajemnice” w skondensowanej formie, czytelny sygnał nieustannego napięcia między publicznym i prywatnym, bohaterskim i intymnym; mężem, który naprawia wózek i mówcą, który w przemówieniu w grudniu 1979 roku prostymi słowami wiąże przeszłość, teraźniejszość i przyszłość symbolicznego upamiętnienia narodowej tragedii; Leszkiem i Lechem. Nie epizod, ale oplatające główną oś narracyjną przypomnienie, iż smażenie jajecznicy dla Polski to niewdzięczne zadanie. Prawda, Wajda okrasza to zastrzeżeniem „Ale jednak się kochali”, uciekając w wic o tyfusie grożącym intruzom, próbuje jednak wyraźnie okazać Danucie Wałęsie empatię i atencję.

Autorytet – to jest to

Andrzejowi Wajdzie wyraźnie nie zależało na kinie politycznym, które śledziłoby mechanizmy przywództwa, roli jednostki w nadawaniu kształtu zbiorowościom i instytucjom czy zadawało pytania o koszty i alternatywy modelu transformacji ustrojowej. Ucieka przed dekonstrukcją i pokusą przearanżowania. Przypomina raczej modelarza, który w skupieniu, posiłkując się tyleż swoją wyobraźnią i marzeniami, co instrukcją obsługi, składa samolot, z pietyzmem malując oznaczenia bojowe. Tworzy wizję bezpieczną i dla widza, i dla bohatera.

Czy ta opiekuńczość oznacza jednak porażkę? Istnieje oczywiście ryzyko, że ustanowienie wzorca Wajda-Wałęsa-Więckiewicz zatopi image/stereotyp robotniczego przywódcy w formalinie. Jednocześnie twórca filmu przypomina, że przy wszystkim, co o Wałęsie powiedziano, wykrzyczano lub wyśmiano, był on jedną z tych postaci, które w wiecznym, historiozoficznym sprzężeniu zwrotnym „rola jednostki – rola zbiorowości” dociążały pierwszą z szali. Pozżymawszy się, jak przystało na notorycznych odbrązawiaczy, że to przecież nic więcej jak narracja „z chłopa król”, że po raz kolejny dzielnie pokonaliśmy komunę, że możemy być z siebie zadowoleni, zrodziwszy takiego gagatka, któremu klaskali Amerykanie – możemy przypomnieć sobie, że przez ten krótki moment w 1980 roku też byśmy mu klaskali i wierzyli, że zagnaliśmy Gierka z Breżniewem w kozi róg. I nie wydaje się, by była to kwestia jedynie ulgi, że nie powstał biograficzny odpowiednik „Bitwy Warszawskiej”, że mogło być przecież gorzej…

WAŁĘSA

Logika dziejów nieubłaganie wymagała, by Wajda postawił Lechowi Wałęsie pomnik z dość przewidywalnego budulca: trochę marmuru, trochę żelaza, trochę wąsów. Tak też się stało; szczęśliwie jednak reżyser-kamieniarz nie przekwalifikował się dodatkowo na cukiernika. „Człowiek z nadziei” to łańcuch oczywistości, nie pętający jednak nóg. Z każdej jego sceny bije zachwyt twórcy nad bohaterem, w żadnej nie przechodzi jednak w korzenie się. Tak jak prawdziwa jest dwoistość Wałęsy jako legendy i jako problemu – uczciwa jest chęć Wajdy odmalowania pierwszej z tych twarzy. Jego dzieło sygnalizuje, że w pamięci społecznej wciąż istnieje zapotrzebowanie na bohaterów. Obrazoburstwo wymaga wszak ikony – a zgrzyt potransformacyjnego kaca poprzedza wszak chwila rewolucyjnego upojenia.

Film:

„Wałęsa. Człowiek z nadziei”, reż. Andrzej Wajda, Polska 2013, dystr. ITI Cinema Sp. z.o.o.

Trailer i zdjęcia udostępnione przez dystrybutora.

* Łukasz Bertram, doktorant Instytutu Socjologii UW, współpracownik Ośrodka KARTA oraz działu „Patrząc” w „Kulturze Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 249 (41/2013) z 15 października 2013 r.