Szanowni Państwo,

oladas1katastrofa kutra u wybrzeży włoskiej wyspy Lampedusa i śmierć kilkuset osób, poszukujących lepszego życia na terenie Unii Europejskiej, przyciągnęła uwagę polityków i opinii publicznej. Wstydliwego dla Europy problemu nie dało się pominąć milczeniem, choć wcześniej papież Franciszek udał się na Lampedusę i apelował o solidarność z imigrantami. Tym razem wyspę, która zyskała złą sławę, odwiedzili szef Komisji Europejskiej, Jose Manuel Barroso wraz z premierem Włoch Enrico Lettą. Jednak tragedie na mniejszą skalę w zasadzie zdarzają się codziennie. Dzień w dzień na granicach Wspólnoty zatrzymanych zostaje średnio prawie trzystu nielegalnych imigrantów. Niemal wszyscy wejścia na Stary Kontynent poszukują na jego południowej granicy – uciekają przed wojną, prześladowaniami i biedą do miejsca, które wielu wciąż kojarzy się z niewyobrażalnym dobrobytem. Sytuacja nie zmienia się od lat, a kolejne wstrząsy w „rozwijających się” państwach Afryki i Azji popychają w kierunku Europy nowe fale migrantów, którzy po przybyciu na miejsce stają się niechcianymi „Obcymi”.

Co intrygujące, po tragedii na Lampedusie we francuskiej i włoskiej prasie pojawił się pomysł, by to właśnie włoską wysepkę nominować do Pokojowej Nagrody Nobla w 2014 roku. Brzmi niedorzecznie? Jeszcze większym absurdem, jest fakt, że ów skrawek lądu, u wybrzeży którego codziennie wyławia się nowych imigrantów, należy do organizacji, która pokojowego Nobla już dostała. Uhonorowana za promocję pokoju i dobrobytu w swoim gronie, europejska Wspólnota nie potrafi poradzić sobie z nędzą obecną u jej bram. Europie brakuje pomysłu na spójną politykę imigracyjną, w rzeczywistości każde państwo stara się rozwiązywać problem na własną rękę, a jednym rozwiązaniem zdaje się dalsze uszczelnianie granic i… uczczenie kolejnych ofiar.

Dobrego przykładu owej politycznej schizofrenii dostarcza w swoim tekście etyk Paweł Łuków, analizując decyzje podjęte przez unijne władze po tragedii na Lampedusie. Ofiary katastrofy otrzymały pośmiertnie włoskie obywatelstwo, lecz wobec tych, którzy przeżyli, wszczęto śledztwo. „Żyjemy w świecie gigantycznych nierówności ekonomicznych. Sytuacja na Lampedusie to nie tyle etyczny kryzys Europy, co wstyd dla całego bogatego świata. Stawia nas przed pytaniem, czy jesteśmy gotowi ponosić koszty wiary we własne ideały?”.

W równie zdecydowanym tonie wypowiada brytyjski reporter Ed Vulliamy, wieloletni korespondent w Rzymie i laureat nagrody im. Kapuścińskiego za reportaż o przestępczości na granicy amerykańsko-meksykańskiej. Zdaniem Vulliamy’ego wypadek na Lampedusie jest tylko częścią większej katastrofy rozgrywającej się na całym świecie i wynikającej z ogromnych nierówności ekonomicznych, dramatycznie różnicujących szanse życiowe ludzi zależnie od miejsca ich urodzenia. Przyczyny skłaniające ludzi do ucieczki z własnego kraju są na całym świecie bardzo podobne, twierdzi Vulliamy. „Warunki ich życia są tak straszne, że gotowi są ryzykować życie własne i swoich rodzin po to, by – w przypadku Meksykanów – zbierać owoce gdzieś w Kalifornii czy – w przypadku biedaków przybywających do Lampedusy – czyścić toalety w Rzymie, Neapolu lub Paryżu”.

Wina nie leży jednak wyłącznie po stronie Europy, a Stary Kontynent nie ponosi odpowiedzialności za każdy upadły rząd, za każdą wojnę domową i za każdą zrujnowaną gospodarkę. Z drugiej strony rozwiązaniem problemu nie może być zamknięcie się w coraz szczelniejszej twierdzy. Potrzebujemy spójnej polityki akceptowanej i realizowanej przez wszystkie państwa członkowskie, nawet te, których problem nielegalnych migracji wciąż dotyczy jedynie w niewielkim stopniu. „Koordynacja polityk musi opierać się na współpracy państw europejskich z afrykańskimi – obecnie jest to niemożliwe, bo nawet w samej Europie brak konsensusu w sprawie polityki migracyjnej”, twierdzi w rozmowie z Błażejem Popławskim nigeryjski politolog Emmy Godwin Irobi. Czy na przykład Polacy byliby gotowi przyjąć część imigrantów trafiających do południowych krajów kontynentu, a tym samym zgodzić się na „sprawiedliwy podział” tych ludzi między wszystkie kraje Wspólnoty? Taki pomysł pojawił się po wypadku na Lampedusie.

O kim jednak mówimy? Czy da się stworzyć portret „typowego imigranta”? Ewa Moncure, rzeczniczka Frontexu, unijnej agencji odpowiedzialnej za kontrolę granic, w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim przekonuje, że to niemożliwe. „Tunezyjczycy, którzy przypływali do Europy w 2011 r., byli to przede wszystkim młodzi mężczyźni, między 20 a 40 rokiem życia. To ludzie ze średnim poziomem wykształcenia – pracownicy hoteli, mechanicy samochodowi – którzy stracili pracę i nie mieli szans na znalezienie innej. Z Somalii i Erytrei przyjeżdża z kolei wiele kobiet i małych dzieci, a z Syrii emigrują całe rodziny, osoby nierzadko dobrze wykształcone, które po prostu uciekają przed wojną”.

Te fakty podważają tezę, jakoby na nielegalną imigrację decydowali się wyłącznie ludzie najbiedniejsi i niewykształceni, którzy – jak twierdzą zwolennicy radykalnego zaostrzenia kontroli granicznej – będą dla europejskiej gospodarki poważnym ciężarem. Jeśli jednak do zmiany polityki migracyjnej nie przekonują nas argumenty moralne, czy trafi do nas pogląd, że przyjęcie emigrantów może się nam po prostu opłacać?

Polecamy także audycje z Jarosławem Kuiszem w Tok FM na temat nielegalnej imigracji we Francji oraz z Błażejem Popławskim w Programie Pierwszym Polskiego Radia („Więcej świata”) poświęconej tragedii na Lampedusie widzianej z perspektywy Afryki .

Zapraszamy do wysłuchania nagrań oraz do lektury tematu tygodnia,

Redakcja


1. PAWEŁ ŁUKÓW: Czy stać nas na życie w zgodzie z własnymi zasadami?
2. ED VULLIAMY: Nie ma już miejsca na optymizm
3. EMMY GODWIN IROBI: Tragedie u wybrzeży Lampedusy będą się powtarzać 
4. EWA MONCURE: Na granicy Europy


Paweł Łuków

Czy stać nas na życie w zgodzie z własnymi zasadami?

Ofiary katastrofy u brzegów Europy otrzymują pośmiertnie włoskie obywatelstwo, a wobec tych, którzy przeżyli, wszczęto śledztwo. Czy stać nas tylko na tak tanie gesty? Dać obywatelstwo ludziom, którzy nigdy nie przyjdą po pomoc – to przecież nic nie kosztuje. Łatwo jest mieć poglądy, jeśli nie trzeba wcielać ich w życie.

Żyjemy w świecie gigantycznych nierówności ekonomicznych. Sytuacja na Lampedusie to nie tyle etyczny kryzys Europy, co wstyd dla całego bogatego świata. Stawia nas przed pytaniem, czy jesteśmy gotowi ponosić koszty wiary we własne ideały. Nas, Europejczyków czy Amerykanów, którzy po drugiej wojnie światowej uznali – przynajmniej oficjalnie – że każdemu człowiekowi przysługuje godność, że ludzie mają pewne prawa. Potrzebujemy instytucji, które ułatwiałyby nam udzielanie pomocy imigrantom w sposób zorganizowany. Instytucje są między innymi po to, by realizować wybrane wartości moralne.

Obowiązki wobec bliskich, obowiązki wobec obcych

Czasem spotykam się z pytaniami typu – po co budować studnie na Sahelu, skoro polskich dzieci w Bieszczadach nie stać na podręczniki? Na obowiązek udzielania pomocy innym należy patrzeć w pewnym kontekście. Istnieje ogromna różnica między nędzą w Bieszczadach a nędzą w Afryce, istnieje kontekst zwyczajny i nadzwyczajny. Jeśli mamy członka rodziny, któremu brakuje pieniędzy na coś ważnego, i mamy sąsiada, który umiera, to większości z nas wydaje się oczywiste, że to sąsiadowi trzeba pomóc najpierw. Zbyt często udajemy sami przed sobą, że sytuacja jest zwyczajna, że obowiązek pomocy nie jest oczywisty. Mówiąc o obowiązkach wobec obcych, podkreślamy właśnie ich obcość. Gdybyśmy zauważyli, że to w ogóle są „oni”, ludzie, a nie przedmioty – dostrzeglibyśmy to, co jest dla nas wspólne. Kiedy pojawia się prawdziwe nieszczęście, różnice stają się nieważne.

Zderzenie cywilizacji to mit

Niektórzy obawiają się, że napływ imigrantów z Afryki Północnej może zaszkodzić europejskiej demokracji. Opowieści o zderzeniu kultur i naszej homogeniczności etnicznej to mity. Kultury zawsze mieszały się ze sobą, powiedziałbym nawet, że wielokulturowość jest normą. To, co jest dzisiaj wyjątkowe, to skala tego mieszania i tempo. Może warto, żebyśmy my tutaj w Europie też zauważyli, że jesteśmy przyjezdni. Prawie każdy, sięgając dwa pokolenia wstecz, znalazłby tam kogoś nie pasującego do stereotypu etnicznie homogenicznego Polaka.

Co więcej, błędnie sądzimy, że istnieje silna zależność między wyznawaną religią a przywiązaniem do konkretnych ideałów życia politycznego. Spodziewamy się, że jeśli ktoś jest np. katolikiem, to będzie podzielał poglądy moralne czy polityczne lansowane przez główne ośrodki ideowe tego wyznania. To nieprawda – przecież widzimy to na co dzień. Różnice religijne nie muszą przeszkadzać w funkcjonowaniu państwa.

Wychowanie do demokracji

Społeczeństwa europejskie zaniedbują wychowanie demokratyczne. Ludzie zapominają, że demokracja to nie tylko wybory i spory parlamentarne – demokracja jest oparta na pewnym aksjologicznym fundamencie. Polega między innymi na samoograniczaniu się w imię wiary w konkretne ideały. Zapominamy o tych podstawowych zasadach demokracji – że inni ludzie są co najmniej równie cenni jak ja; że moje interesy nie są z konieczności ważniejsze niż interesy innych; że posiadanie odmiennych poglądów nie świadczy o tym, iż ten drugi jest człowiekiem koniecznie złym. Taka demokratyczna edukacja – skierowana zarówno wobec autochtonów, jak i przyjezdnych – może aktywnie wspierać budowę multikulturowego społeczeństwa.

* Paweł Łuków, doktor filozofii, profesor w Zakładzie Etyki Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego.

Do góry

***

Ed Vulliamy

Nie ma już miejsca na optymizm

Żyjemy w świecie, gdzie kapitał przekracza wszelkie granice, nie zna żadnych geograficznych, moralnych ani politycznych barier. Ludzie będą przemieszczać się po całym świecie w poszukiwaniu warunków życia choć trochę lepszych od tych, które znają. Nie są to symptomy upadku jakiegoś porządku, ale zwiastuny nadejścia nowego ładu. To, co wydarzyło się na Lampedusie, dotyczy nas wszystkich.

Katastrofa u wybrzeży Lampedusy to część większej katastrofy. Przypomina mi historię albańskich przybyszów do Włoch, których opisałem jeszcze jako korespondent w Rzymie, czy koszmar Meksykanów umierających tysiącami podczas nielegalnego przekraczania pustyni na południu Stanów Zjednoczonych. Powód pozostaje zawsze ten sam: warunki ich życia są tak straszne, że gotowi są ryzykować życie własne i swoich rodzin po to, by – w przypadku Meksykanów – zbierać owoce gdzieś w Kalifornii czy – w przypadku biedaków przybywających do Lampedusy – czyścić toalety w Rzymie, Neapolu lub Paryżu. To samo powtarza się też wewnątrz Europy, w przypadku Polaków przybywających na Wyspy Brytyjskie i tłoczących się w kilkanaście osób w jednym pokoju lub w przypadku wszystkich tych Afgańczyków, których widziałem nad Bugiem, wychwytywanych nocą przez kamery na podczerwień. To ta sama oburzająca historia.

Ulice wybrukowane złotem

Żyjemy w świecie, gdzie kapitał przekracza wszelkie granice, nie zna żadnych geograficznych, moralnych ani politycznych barier. Ludzie będą przemieszczać się po całym świecie w poszukiwaniu warunków życia choć trochę lepszych od tych, które znają. Meksykanie wciąż wyobrażają sobie Stany Zjednoczone jako krainę, gdzie na wyłożonych złotem ulicach Kalifornii praca czeka na każdego uczciwego człowieka. Tak samo myśleli bohaterowie „Gron gniewu” Steinbecka. Przypomina to również sposób myślenia Afrykańczyków, którzy przybyli statkiem na pewną włoską wyspę w czasach, gdy byłem korespondentem w tym kraju. Specjalnie ubierali się w koszulki klubu AC Milan czy Juventusu, bo byli przekonani, że spotka ich tu ciepłe powitanie, że Włochy to jeden wielki mecz piłkarski. Nie są to symptomy upadku jakiegoś porządku, ale zwiastuny nadejścia nowego ładu. To, co wydarzyło się na Lampedusie, dotyczy nas wszystkich.

Jeśli mieszkańcy Polski, Niemiec czy Wielkiej Brytanii mają wrażenie, że to nie ich sprawa, niech przemyślą to jeszcze raz. Im więcej przybędzie pracowników, tym niższe będą ich zarobki, a zakłady pracy przeniosą się wreszcie gdzieś indziej. Kiedy firmy orientują się, że mogą płacić pracownikom mniej, przenosząc się do Hondurasu czy Bangladeszu, znikają, pozostawiając po sobie rzesze niechcianych ludzi, dla których nie ma miejsca w gospodarce. W opisanej przeze mnie w „Ameksyce” historii narkobiznesu przy meksykańskim pograniczu mowa jest także o systemie maquiladoras. To niewielkie fabryczki zakładane przez Amerykanów na terenie przygranicznym. Przybywają do nich ludzie z południa Meksyku, by za minimalną płacę pracować na fantasmagorię, dzięki której Ameryka podtrzymuje swoją opartą na konsumpcji ekonomię. Kiedy te firmy znikają, bezrobotni ludzie znajdują miejsce w innej gospodarce, która ich zatrudni, ale jednocześnie będzie im wciskać narkotyki, porywać i zabijać.

Zostańcie w domach?

Wszystko to wymaga postawienia sobie podstawowych pytań: kim jest dziś uchodźca? Kim jest przestępca? Czym jest przestępstwo, gdy to banki zajmują się zyskami karteli, a przemytnicy przeprowadzający migrantów przez granicę są aprobowani przez państwo, jak było w Libii za czasów Kaddafiego i jest do tej pory? Opisując sytuację na pograniczu amerykańsko-meksykańskim, próbowałem przyjrzeć się tej cienkiej granicy między legalnością i przestępstwem. Przestępstwem nowego ładu jest nie tylko to, że ci ludzie utonęli w XXI wieku na morzu, po którym Grecy żeglowali zupełnie bezpiecznie tysiące lat temu, ale to, że w ogóle znaleźli się na tej łodzi.

Jak zapobiegać takim tragediom w przyszłości? Z jednej strony, należy zbudować dla uchodźców schronienie i nakarmić ich, ale to nie pomoże w dłuższej perspektywie czasowej, bo zjawisko tylko przybiera na sile. Populacje na globalnym Południu rosną, ale nie idzie za tym rozwój infrastruktury gospodarczej. Mówi się co prawda, że biedne kraje powoli się industrializują, ale co to znaczy? Weźmy Bangladesz, który jest obecnie producentem mnóstwa rzeczy. Jego gotowym do migracji mieszkańcom chciałoby się powiedzieć: nie róbcie tego, zostańcie w Bangladeszu, nie wierzcie w fantasmagorię, którą znacie z ekranów telewizorów. Ale co wtedy tak naprawdę mówimy? Zostańcie w domu, idźcie pracować w fabrykach odzieżowych Dhaki?

Plaster na złamanej nodze

Wielkie strukturalne zmiany po katastrofie na Lampedusie proponowane przez Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców i innych świetnie pracujących wielkich ludzi przypominają przykładanie plastra do złamanej nogi. Zatrzyma krwawienie, ale kości nie naprawi. Rzeczy zmienią się dopiero wraz z dramatyczną ekonomiczną i kulturową zmianą w naszych relacjach z biednym Południem. Musimy być bardzo ostrożni, jeśli chodzi o nadmuchiwanie balonu naszej konsumpcyjnej kultury zależnej od importowanej, taniej pracy Południa. Gdzie są te nowe, wielkie idee, które zwróciłyby uwagę na dramatyczną redukcję naszych materialistycznych oczekiwań?

Patrząc wstecz, na epokę końca zimnej wojny, gdy zakończył się wielki spór marksizmu z kapitalizmem, bo zwyciężył ten drugi, mam wrażenie, że pytanie, jakie będą sobie stawiać nowe pokolenia przyszłych studentów, dotyczyć będzie naszej akceptacji dla nierówności – tolerowania wyścigu na szczyt i tego, że bardzo niewielu zarabia gigantyczne kwoty kosztem tak wielu. To, co nazywamy komunizmem, tego problemu nie rozwiązało, a w końcu okazało się grać w tę samą grę. Ale obecnie populacja świata jest jeszcze liczniejsza i musimy pomyśleć o zmianie jakościowej, nie ilościowej – musimy porzucić język materializmu. Wiem, że brzmi to idealistycznie, ale dziś trzeba być albo idealistą, albo pesymistą, bo na optymizm nie ma już miejsca.

* Ed Vulliamy, wielokrotnie nagrodzony brytyjski dziennikarz, były korespondent „The Guardian” we Włoszech. Jego reportaż „Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy” został w 2013 r. wyróżniony Nagrodą im. Ryszarda Kapuścińskiego.

Opracował Grzegorz Brzozowski

Do góry

***

Tragedie u wybrzeży Lampedusy będą się powtarzać

Z nigeryjskim politologiem, Emmym Godwinem Irobim, o przyczynach tragedii u brzegów Lampedusy i europejskiej polityce migracyjnej rozmawia Błażej Popławski.

Błażej Popławski: Urodził się pan w Nigerii, studiował w USA i w Niemczech, obecnie mieszka pan w Polsce. Angażuje się pan w różnego rodzaju inicjatywy związane z dialogiem polsko-afrykańskim. Jak ocenia pan rolę migrantów z Afryki w krajobrazie społeczno-kulturowym Europy i Polski?

Emmy Godwin Irobi: Diaspora afrykańska w Europie jest zróżnicowana tak, jak od wieków różnorodne są społeczeństwa samej Europy. Wśród migrantów z Czarnego Lądu są studenci, biznesmani, malarze, handlarze, lekarze i naukowcy. Współtworzą PKB krajów przyjmujących – w tym Polski, a także wnoszą cenny wkład w pejzaż społeczno-kulturowy Europy. Przekształcają go i modernizują, przenosząc wzory własnej kultury i obyczajów. Przyszłością dla Europy jest akceptacja ładu społecznego opartego na kosmopolityzmie.

Europa przyciąga rzesze migrantów z Afryki – zarówno legalnych, jak i nielegalnych. Czemu, pana zdaniem, doszło do tragedii na Lampedusie? Kogo należy za nią winić?

Do tragedii mogłoby nie dojść, gdyby Europejczycy właściwie zareagowali na widok tonącej łodzi pełnej Afrykanów. Rybacy włoscy, którzy ją dostrzegli, nie udzielili niezbędnej pomocy. Naruszałoby to rozporządzenia lokalnych władz, które zakazują pomocy nielegalnym migrantom i zniechęcają rybaków do niesienia ratunku tonącym. Nie winię jednak samych wyspiarzy – oni bali się kary za naruszenie prawa, które jest, moim zdaniem, wadliwe. Bruksela nie potrafi zażegnać problemu nielegalnej migracji, a chaos rozwiązań instytucjonalno-prawnych generuje sytuacje takie, jak dramat uchodźców na Morzu Śródziemnym. Sądzę, że tragedie u wybrzeży Lampedusy będą się powtarzać.

Czyli pana zdaniem wina leży jedynie po stronie Europy?

Nie. Główną winę za zjawisko nielegalnej migracji ponoszą władze krajów, z których pochodzą uciekinierzy. Nie jest przypadkiem, że większość ofiar spod Lampedusy urodziło się w Rogu Afryki – w Somalii i Erytrei. To „państwa upadłe”, niestabilne politycznie, zniszczone konfliktami etnicznymi, klęskami humanitarnymi czy kryzysami gospodarczymi, regiony, gdzie więzi społeczne rozpadają się na skutek wojen. Endemiczna nędza, głód, fatalna jakość rządzenia i edukacji oraz brak perspektyw na znalezienie pracy popycha młodych ludzi do decyzji o wyjeździe. Czynią to niejednokrotnie wbrew autorytetowi starszyzny. Często też migranci podróżują całymi rodzinami, sprzedając wcześniej swój dobytek, by kupić miejsce w łodzi przemytników. Kierują się złudną tęsknotą za lepszym życiem. Europa – w mniemaniu migrantów – zapewnić ma bezpieczeństwo i zaspokojenie podstawowych potrzeb, co nie jest możliwe w ich ojczyznach.

Jak ocenia pan politykę Unii Europejskiej wobec migrantów z Afryki?

Bruksela nie potrafiła dotychczas stworzyć spójnej polityki regulującej migrację. „Właściwe traktowanie osób napływających do Unii Europejskiej z państw trzecich” stało się modnym politycznym sloganem, bez pokrycia w rzeczywistości prawno-instytucjonalnej. Dostrzegam zarówno niespójność polityki unijnej, jak i sprzeczności w rozwiązaniach oferowanych przez dane kraje graniczne. Koordynacja polityk musi opierać się na współpracy państw europejskich z afrykańskimi – obecnie jest to niemożliwe, bo nawet w samej Europie brak konsensusu w sprawie polityki migracyjnej. Nie sądzę, by np. Polska przystała na jedną z ostatnich propozycji państw położonych na granicy „kontynentu-twierdzy”, zakładającą „sprawiedliwy podział” migrantów między państwa członkowskie. Zgoda na ten projekt oznaczałaby, że do Polski trafiłaby część migrantów przybywających na obrzeża kontynentu – np. do Hiszpanii, Włoch czy Grecji. Ignorowanie problemów Europy przez kraje położone w centrum kontynentu jest błędem. Od efektywności polityki migracyjnej i współpracy międzynarodowej będzie zależeć przyszłe oblicze Unii.

Co w takim razie powinniśmy robić?

Europa nie może zamykać oczu na problem imigrantów z Afryki. Jedną z kluczowych kwestii jest rozwinięcie współpracy Unii Europejskiej z władzami Libii, Tunezji i Maroka, czyli „krajów tranzytowych”, skąd wypływają łodzie pełne nielegalnych migrantów. W tych państwach nie ma środków na przeciwdziałanie migracji, a plaga korupcji utrudnia stworzenie efektywnego systemu kontroli wybrzeży. Unia Europejska powinna wspierać kraje Maghrebu w wymiarze logistycznym, pomagać w szkoleniu funkcjonariuszy straży granicznej i policjantów zabezpieczających północnoafrykańskie porty oraz zwalczających szmuglerów. Unia Europejska musi także zwiększyć pomoc rozwojową dla krajów afrykańskich i wspierać państwa, szczególnie z Rogu Afryki, w obszarze planowania i zarządzania społeczno-gospodarczego.

* Emmy Godwin Irobi, doktor politologii, specjalista w zakresie współczesnych stosunków i mediacji międzynarodowych w Afryce, członek International Association for Conflict Management.

** Błażej Popławski, doktor historii, socjolog, członek Polskiego Towarzystwa Afrykanistycznego.

TT2

Do góry

***


Na granicy Europy

Z Ewą Moncure, rzecznikiem prasowym Frontexu, instytucji współodpowiedzialnej za kontrolę granic zewnętrznych Unii Europejskiej, o skali i kierunkach nielegalnej imigracji rozmawia Łukasz Pawłowski.

Łukasz Pawłowski: Ilu nielegalnych imigrantów próbuje dostać się corocznie do Unii Europejskiej?

Ewa Moncure: To zależy od roku. Mówimy tutaj oczywiście o osobach, które starały się przekroczyć granicę nielegalnie i zostały zatrzymane. W zeszłym roku było to około 72 tys. ludzi, ale w roku poprzednim, kiedy trwała tzw. arabska wiosna, dwukrotnie więcej, niemal 140 tys. W 2011 r. zatrzymaliśmy na granicach 100 tys. osób, podobnie było w 2010 r. Ilu imigrantów zdołało przekroczyć granicę, tego nie wiemy.

Nie macie państwo takich szacunków?

Nie, nasze zadanie polega na zatrzymaniu tych ludzi.

Czy zatem można powiedzieć, ilu nielegalnych imigrantów przebywa obecnie w Europie?

Tego tak naprawdę nikt nie wie, ale liczbę tę szacuje się na blisko 4 miliony. Wyliczenia różnią się jednak znacząco w zależności od metody zbierania danych. Bardzo często o tym, że dana osoba przebywała na terenie Unii Europejskiej nielegalnie, dowiadujemy się dopiero wówczas, gdy z Unii wyjeżdża. Wiadomo jednak, że większość nielegalnych imigrantów to ludzie, którzy przyjechali do UE legalnie, ale pozostali tutaj po wygaśnięciu pozwolenia na pobyt. Stąd tak wielka różnica między liczbą osób zatrzymywanych corocznie na granicy, a całkowitą liczbą nielegalnych imigrantów.

Czy Frontex zajmuje się także wyszukiwaniem nielegalnych imigrantów już po przekroczeniu przez nich granicy?

Nie, absolutnie nie. Pracujemy tylko na granicy.

Jakie w takim razie zadanie ma spełniać Frontex i czy zmienia się ono na przestrzeni lat?

Naszym celem jest wspieranie krajów członkowskich w działaniach na granicach zewnętrznych Unii Europejskiej. Pracujemy jako koordynator. Kiedy jeden z krajów potrzebuje pomocy w związku z nasileniem się nielegalnego przepływu migrantów, może się do nas zgłosić. Wówczas zwracamy się do wszystkich państw UE, informując o organizacji tzw. joint operation, w celu na przykład wzmocnienia kontroli granicznej pomiędzy Grecją a Turcją. Ustalamy, kiedy operacja zostanie zorganizowana, ile potrwa i jakich sił potrzeba do jej wykonania. W odpowiedzi na naszą prośbę kraje członkowskie deklarują, jaką pomoc w postaci sprzętu i ludzi mogą zaoferować. Koszty operacji – poza wynagrodzeniem dla pograniczników – pokrywa Frontex.

Jakim rocznym budżetem państwo dysponują?

85 milionów euro.

Czy ta suma zmienia się z biegiem czasu?

Nie, przez osiem lat funkcjonowania agencji pozostaje mniej więcej na stałym poziomie i zwykle są to wystarczające środki. Jednak w wyjątkowych sytuacjach, jak choćby w 2011 r., kiedy na skutek arabskiej wiosny przepływ nielegalnych imigrantów znacznie się nasilił, budżet Frontexu powiększono o kolejnych 35 milionów euro. W tym roku z kolei zdecydowaliśmy o przedłużeniu działań w rejonie Lampedusy do końca listopada, choć miały się zakończyć już w październiku. Obecnie trwają rozmowy z Komisją Europejską na temat tego, jakie jeszcze środki możemy otrzymać.

Lampedusa to najbardziej znana „brama do Europy”. Jakie są inne ważne trasy przerzutowe?

Jest ich kilka, ale natężenie ruchu zmienia się w zależności od różnych czynników. Pierwsza z dróg to tzw. droga atlantycka z Senegalu i Mauretanii na Wyspy Kanaryjskie, a potem do Hiszpanii. Ta trasa była szczególnie popularna kilka lat temu, lecz obecnie ruch na niej jest bardzo niewielki. Droga zachodnia prowadzi z Maroka i Algierii do Hiszpanii przez Morze Śródziemne. Korzystają z niej głównie Marokańczycy i Algierczycy, ale również mieszkańcy zachodniej części kontynentu afrykańskiego.

Przez Lampedusę, Sycylię i Maltę prowadzi z kolei tzw. droga środkowośródziemnomorska. Wybierają ją imigranci wypływający z Tunezji i Libii. Ich liczba również nie jest stała. Po podpisaniu umowy między Silviem Berlusconim a Muammarem Kaddafim w 2009 r. ruch został bardzo ograniczony, ponieważ Libia skutecznie blokowała przepływ ludzi. Wojna w Libii i obalenie rządu w Tunezji w 2011 r. całkowicie zmieniły sytuację. Nagle ta trasa stała się jedną z najczęściej wybieranych. Z Libii przypływają głównie mieszkańcy krajów położonych dalej na południe, m.in. Somalii i Erytrei. Od początku roku zatrzymaliśmy na tym szlaku ponad 30 tys. osób.

Do Włoch prowadzi jeszcze jedna droga, z Egiptu przez Turcję. To trasa, z której od jakiegoś czasu szczególnie intensywnie korzystają Syryjczycy. We wschodniej części Morza Śródziemnego ważnym punktem docelowym pozostaje też Grecja. Tę trasę wybierają głównie Azjaci – Afgańczycy, Pakistańczycy, mieszkańcy Bangladeszu. Wszystko to jednak dynamicznie się zmienia i zależy od wielu czynników – od sytuacji gospodarczej i politycznej poszczególnych krajów, z których napływają migranci, przez „politykę” gangów zajmujących się przemytem ludzi, po decyzje linii lotniczych uruchamiających i likwidujących połączenia między poszczególnymi państwami. W tej chwili coraz większy ruch obserwujemy na granicy bułgarsko-tureckiej.

A granica wschodnia Unii?

Korzysta z niej niewielu imigrantów. Na całą granicę wschodnią – od Finlandii aż do Rumunii – przypada mniej więcej 1–2 proc. wszystkich zatrzymań. Problem granicy wschodniej to problem przemytu towarów – nie ludzi, ale oczywiście to może się zmienić.

Jak często dochodzi do takich wypadków jak te u wybrzeży Lampedusy?

Połowa z 30 tys. osób zatrzymanych w tym roku na tej trasie nie dotarła do Lampedusy samodzielnie, ale została uratowana i przewieziona na wyspę. Akcje ratunkowe mają miejsce codziennie.

A jakie są charakterystyki demograficzne imigrantów? Czy da się stworzyć portret typowego imigranta?

Nie da się tego zrobić. Wszystko zależy od kraju pochodzenia i czasu migracji.

Często słyszymy, że imigranci z południa to przede wszystkim ludzie z nizin społecznych, niewykształceni, bez kwalifikacji, którzy będą dla europejskiej gospodarki poważnym ciężarem. Czy to prawda?

Nie możemy tak generalizować. Tunezyjczycy, którzy przypływali do Europy w 2011 r., byli to przede wszystkim młodzi mężczyźni, między 20. a 40. rokiem życia. To ludzie ze średnim poziomem wykształcenia – pracownicy hoteli, mechanicy samochodowi – którzy stracili pracę i nie mieli szans na znalezienie innej. Z Somalii i Erytrei przyjeżdża z kolei wiele kobiet i małych dzieci, a z Syrii emigrują całe rodziny, osoby nierzadko dobrze wykształcone, które po prostu uciekają przed wojną.

Jak sprawić, żeby polityka imigracyjna była skuteczna?

Problemem nie jest szczelność granic po stronie europejskiej, ale bieda i wojny w krajach, z których ci ludzie przyjeżdżają. Wiele z państw afrykańskich nie sprawuje żadnej kontroli nad swoimi granicami. Od brzegów Libii codziennie bez żadnych przeszkód odbijają łodzie po brzegi wypełnione imigrantami, a jednocześnie całkowicie pozbawione urządzeń naprowadzających czy innych środków podnoszących bezpieczeństwo. Ważnym czynnikiem jest także polityka wizowa krajów Unii. Wielu z imigrantów decyduje się na nielegalny przyjazd do Europy, ponieważ nie mają większych szans na zdobycie pozwolenia na pracę tutaj.

Co zmieniło się po tragedii na Lampedusie?

Nasze operacje w okolicach wyspy zostały przedłużone, pojawił się również pomysł stworzenia specjalnej grupy zadaniowej do walki z przemytem ludzi w tym rejonie. Na razie jednak nie podjęto ostatecznych decyzji.

* Ewa Moncure, rzecznik Europejskiej Agencji Zarządzania Współpracą Operacyjną na Granicach Zewnętrznych Państw Członkowskich Unii Europejskiej Frontex.

** Łukasz Pawłowski, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.

oladas3

Do góry

*** 

* Autor koncepcji numeru: Redakcja.

** Współpraca: Grzegorz Brzozowski, Hubert Czyżewski, Emilia Kaczmarek, Konrad Kamiński, Łukasz Pawłowski, Błażej Popławski.

*** Ilustracje: ola.das (http://oladas.blogspot.com/).

„Kultura Liberalna” nr 249 (41/2013) z 15 października 2013 r.