Na „19. Dzielnicę” wpadłem dawno temu w trakcie spaceru badawczego, kiedy to zapuściliśmy się z grupą studentów w nieznane okolice Woli. Idąc rozsypującą się powoli ulicą Kolejową, która swoje najlepsze dni ma już dawno za sobą, zobaczyliśmy wielki płot z napisem informującym, że w tym miejscu powstaje „19. Dzielnica”. Sama nazwa to oczywiście zabieg marketingowy – Warszawa ma 18 dzielnic i nic nie wskazuje, by miało się to w najbliższym czasie zmienić. W nazwie tej kryje się jednak osobny komunikat: oto w tym miejscu powstanie osiedle (ba, żeby brzmiało poważniej, nazwiemy je „dzielnicą”!), które będzie stanowiło osobny organizm. Będzie samowystarczalne i niezależne. Dzielnica w dzielnicy, miasto w mieście, w samym jego środku. Piękne.
„19. Dzielnicę” zaprojektowała pracownia JEMS Architekci. Trzeba przyznać, że pod względem architektonicznym prezentuje się ona bardzo ciekawie. Budynki nie są wysokie, mają bardzo spójny wygląd, wewnątrz mieszczą się spore, doświetlone mieszkania. Ponadto osiedle – co chciałbym podkreślić jako jego niewątpliwą zaletę – jest nieogrodzone, a w przyziemiach funkcjonują ciągi usługowe. Prawdą jest to, co powiedział Marcin Kwietowicz, że „JEMS to chyba jedna z nielicznych w Polsce pracowni, którą interesuje struktura” i w tym tkwi największa wartość tej architektury [1].
Wszystko to mogłoby stawiać „19. Dzielnicę” w dobrym świetle, gdyby nie miejsce, w jakim powstała. Gdy bowiem wyjdziemy z ładnie wytyczonych uliczek, przy których znajdziemy nawet elementy małej architektury (np. stojaki na rowery), dostrzeżemy prawdziwy smutek terenu otaczającego inwestycję. Obok starych hangarów, w których działają dziś jeszcze jakieś magazyny oraz ostatnie ocalałe kluby nocne, nie ma tutaj po prostu nic. Kilka rozpadających się przedwojennych kamienic w okolicy tylko pogłębia poczucie, że „19. Dzielnica” mimo swojej niewątpliwej urody i chluby bycia „niegrodzonym osiedlem”, jest niestety podręcznikowym przykładem gentryfikacji. Dołączmy do tego jeszcze założenia o samowystarczalności i dotrzemy do istoty – procesy kawałkujące przestrzeń miejską w Warszawie będą następowały.
Właśnie w okolicy takiej, jak ulica Kolejowa, są one najlepiej widoczne – to teren przez większość mieszkańców miasta w zasadzie zapomniany, więc pewne „manewry” są tutaj łatwiejsze. Brak planu zagospodarowania sprzyja też temu, aby „rewitalizacją” tego rejonu zajęli się deweloperzy. Taki plan kiedyś rzecz jasna powstanie jednak zanim to nastąpi, odpowiednie interesy spowodują, że kilka działek zostanie sprzedanych, w ich miejscach wyrosną wieżowce, a późniejszy plan miejscowy będzie miał za zadanie wymyślić, jak je zgrabnie połączyć z resztą dzielnicy i które elementy starej zabudowy zlikwidować, żeby wszystko miało ręce i nogi. Straszna wizja, nieprawdaż?
Zjawisko, które obserwujemy w tym oraz kilku innych miejscach na warszawskiej Woli jest modernizacją, ale w bardzo wąskim sensie. Wyklucza ona bowiem bardzo szerokie rzesze mieszkańców miasta w partycypowaniu, faworyzuje prywatne interesy lobby deweloperskiego i w konsekwencji kreuje przestrzeń miejską w sposób całkowicie przypadkowy. W gruncie rzeczy, to kalka z tego, co tu było wcześniej (przypadkowe budy, biznesy zakładane w rozpadających się budynkach), tylko że ładniejsza, czystsza i pachnąca. W tym całym chaosie najbardziej ironiczny wydaje się fakt, że porównując to z innymi interwencjami deweloperskimi w Warszawie, przykład 19. Dzielnicy wydaje się być całkiem dorzeczny – mamy ładne budynki, są ulice, w przyziemu usługi, wszystko jest otwarte.
Pytanie jednak pozostaje. Czy dalej będziemy się godzić na to, żeby deweloperzy robili nam bałagan w miastach, który my później będziemy zmuszeni po nich sprzątać?
Przypisy:
[1] Grzegorz Piątek i Jarosław Trybuś. „Lukier i Mięso”, 40000 MALARZY, s. 31.