Szanowni Państwo,

pgr1_

jeszcze w 1986 r. w kolorowej książeczce dla sześciolatków „Poznaję Świat” Państwowe Gospodarstwa Rolne były przedstawiane jako duma Polski Ludowej. Strony im poświęcone przypominały foldery, dziś drukowane z okazji otwarcia zbudowanych za pieniądze europejskie inwestycji. Gdy upadł komunizm, prawda nie mogła być już ukrywana przez propagandę. PGR-y okazały się kosztowną próbą urzeczywistnienia ideologii rolnictwa państwowego, niestety realizowaną bez liczenia się z prawami ekonomii.

W 1993 r. podjęto decyzję o całkowitej likwidacji gospodarstw, kierując się rachunkiem zysków i strat. Specyficzny mikroświat, przez całe dziesięciolecia sztucznie podtrzymywany za państwowe pieniądze, runął z dnia na dzień. A przecież PGR-y wpisały się w biografie tysięcy Polaków. Ludzie, którzy nieraz całe życie spędzili, wykonując proste prace rolnicze, zwykle nie zostawali po likwidacji gospodarstw rolnikami-przedsiębiorcami z prawdziwego zdarzenia. Przyznano im co prawda odprawy, umożliwiono wykup ziemi po preferencyjnych cenach, ale to nie wystarczyło, by przygotować ich do nowej rzeczywistości. Części z nich się powiodło, inni przegrali, wyjechali za granicę lub do większych miast.

Spopularyzowany w pracach socjologicznych i artykułach publicystycznych homo sovieticus, którego poszukiwano w PGR-ach, stał się uosobieniem apatii, wstecznictwa i duchowej małości. Czy słusznie szukano go u nas w kraju? Czy po 20 latach od likwidacji PGR-ów obraz ich świata uległ jakiejkolwiek przemianie? Czy narracja, która całą winę za niepowodzenia ekonomiczne gospodarstw zrzucała na wypaczoną latami PRL-u mentalność „człowieka radzieckiego”, pozostaje do utrzymania także w XXI wieku?

Jak twierdzi w dzisiejszym Temacie Tygodnia antropolog Michał Buchowski kategoria ta z czasem zatraciła wszelkie znaczenie, stając się raczej wyrazem społecznego resentymentu niż narzędziem analitycznym. „Powtarzając, że cała grupa ludzi znajduje się w trudnej sytuacji wyłącznie z własnej winy, uprawomocniano nowy układ społeczny i istniejące nierówności. Nie trzeba już było wytykać błędów ekonomistom ani szukać przyczyn w reformie gospodarczej kraju” – uważa Buchowski, a jednocześnie dowodzi, że rzeczywiste działania byłych pracowników PGR-ów temu stereotypowi przeczą.

Podobnego zdania jest Adam Leszczyński, który wskazuje na masową migrację ze wsi do miast jako wyraz dążenia do walki o lepsze życie. Według publicysty, zamiast utyskiwać nad wyludnianiem się wsi, Polskie władze powinny wspierać realizację tych ambicji. Leszczyńskiego oburza nie tyle podjęta przed laty decyzja o zamknięciu nieefektywnych ekonomicznie gospodarstw państwowych, ale fakt, że pracujących w nich ludzi w chwili potrzeby zostawiono całkowicie bez pomocy. Taka sytuacja nie może się powtórzyć.

Jak ów systemowy upadek wpłynął na konkretnych ludzi? Obraz nakreślony przez Ludwika Sobola, byłego nauczyciela i dyrektora szkoły w Nowym Łupkowie w Bieszczadach pozwala zrozumieć trudność położenia takich społeczności. „Gdy PGR został zlikwidowany, a ludzie zwolnieni, dostali odprawy, które wystarczyły tylko na jakiś czas. Część osób dostała rentę, kto mógł – przeszedł na emeryturę. Reszta została bez stałych środków do życia – byli na utrzymaniu rodzin albo podejmowali dorywcze prace. Marzeniem była praca w zakładzie karnym, ale dostały ją niemal wyłącznie osoby ze średnim wykształceniem. Oni wyszli na transformacji najlepiej”.

Inną strategię wejścia w świat wolnego rynku opisuje Wacław Idziak, socjolog i aktywista pomagający pogrążonym w kryzysie miejscowościom w znalezieniu nowego pomysłu na rozwój poprzez zakładanie tzw. wiosek tematycznych. „Pozytywnym przykładem jest Bolegorzyn na Pojezierzu Drawskim, gdzie mieszkańcy założyli muzeum PGR-u. Kiedy się z nimi rozmawia, są dumni, że tam pracowali”.

Nawet ten krótki przegląd losów i strategii działania w nowej rzeczywistości pokazuje, że klisza bezradnego i roszczeniowego homo sovieticusa  niewiele ma wspólnego z prawdą. Pojęcie to pod pozorem naukowej refleksji odrzuciło na margines liczną i zróżnicowaną część społeczeństwa. Byli pracownicy i mieszkańcy PGR-ów to tylko jedna z grup, która odczuła skutki jego działania. Dlatego słysząc jak po raz kolejny pada w publicznej debacie, warto pamiętać o jego niedoskonałościach. Starając się zbyt prosto wyjaśnić zbyt wiele, ostatecznie nie zrozumiemy nic.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja


1. MICHAŁ BUCHOWSKI: Pokutujący stereotyp homo sovieticus
2. ADAM LESZCZYŃSKI: Co mogło zrobić państwo?

3. LUDWIK SOBOL: Nastawieni na to, by przetrwać
4. WACŁAW IDZIAK: Hobbici idą w nowe czasy


Michał Buchowski

Pokutujący stereotyp homo sovieticus

Przemiany gospodarcze wprowadzone w Polsce na początku lat 90. były terapią szokową w najostrzejszym wydaniu. Niemal z dnia na dzień grupa ludzi licząca według różnych szacunków od 200 do 400 tys. osób, do tej pory zatrudnionych w Państwowych Gospodarstwach Rolnych, straciła pracę. Od teraz każdy miał się stać kowalem własnego losu, choć mało kto był gotowy na szok zgotowany przez nowy system i politykę rolną doby transformacji. Problemy tych, którzy sobie nie radzili, zamiatano pod dywan, winę zrzucając na postsowiecką mentalność homo sovieticus.

Tymczasem pojęcie homo sovieticus to nic innego jak przejaw poglądu o determinującej roli czynników psychologiczno-kulturowych w życiu społecznym. W tej kategorii nie wiadomo z jakiego powodu łączy się socjologiczne i psychologiczne elementy, twierdząc, że ludzie uczą się pewnych wzorów zachowań w młodości lub wręcz wysysają je z mlekiem matki i że zachowań raz wyuczonych nie sposób reformować. Zakłada się, że osoby należące do takiej grupy na wszelkie zmiany już zawsze będą reagować identycznie – bezradnością. Odsuwa się w ten sposób na dalszy plan znacznie ekonomii i czynników strukturalnych.

Strategie przetrwania

Twierdząc, że cała grupa ludzi znajduje się w trudnej sytuacji wyłącznie z własnej winy, uprawomocniano nowy układ społeczny i nierówności, do jakich doprowadził. Nie trzeba już było wytykać błędów ekonomistom ani szukać przyczyn w reformie gospodarczej kraju. Nowa logika wygranych i przegranych transformacji dostarczała prostej odpowiedzi na wszelkie wątpliwości. Dlaczego jednak to właśnie do mieszkańców PGR-ów zostało przypisane określenie „człowiek sowiecki”? Była to grupa o bardzo słabej zdolności samoorganizacji, rozproszona na terenie całego kraju, a w związku z tym niezdolna do postawienia władzy takiego oporu jak na przykład robotnicy przemysłowi. Łatwo było w nich uderzyć i wskazać jako najlepszy przykład tego typu mentalności.

W rzeczywistości teza, jakoby mieszkańcy byłych PGR-ów nie umieli się przystosować do nowych warunków życia i na zachodzące zmiany reagowali bezradnością, nie znajduje potwierdzenia. Ich reakcje i strategie przystosowawcze były bardzo zróżnicowane zależnie od okoliczności. Mieszkańcy terenów przygranicznych zajęli się mrówkowym przemytem towarów, inni chwytali się dorywczych prac, jeszcze inni umiejętnie i w sposób często oburzający resztę społeczeństwa korzystali z zasiłków dla bezrobotnych lub pomocy społecznej. To również był sposób dostosowania się do nowej sytuacji! Chociaż reformy w Polsce niewątpliwie były potrzebne, widząc rozpacz tych ludzi, zrozumiałem, że ten model zachowań także był uzasadniony. Mieli prawo w ten sposób myśleć i w taki sposób się bronić.

Rozproszenie odpowiedzialności

Koszty społeczne transformacji można było obniżyć przez różnego rodzaju działania adresowane wprost do tych ludzi. Należało przygotować programy pomocowe na wzór tych, które przygotowano dla polskich górników. Więcej uwagi, również dzisiaj, powinno się zwrócić na edukację tych ludzi, a w szczególności ich dzieci. W połączeniu na przykład z akcją afirmatywną, która u nas kojarzy się dalej z socjalizmem, choć w Stanach Zjednoczonych jest powszechnie używanym narzędziem, taka strategia mogłaby przynieść dobre rezultaty. Zamiast tego władze centralne pozostawiły tych ludzi samym sobie, po cichu licząc na pomoc organizacji społecznych czy kościelnych. Taki model transformacji, w którym państwo pozbywa się pewnych obowiązków na rzecz podmiotów społecznych, jest oczywiście dopuszczalny, o ile jednak jest stosowany konsekwentnie, a władze wprowadzają odpowiednie rozwiązania legislacyjne i przeznaczają na pomoc tego rodzaju organizacjom odpowiednie środki. W Polsce tak nie było.

Z czasem jednak same realia na wsi zaczęły się kształtować na nowo i jej mieszkańcy zaczęli się w tej sytuacji odnajdywać. Powstawały prywatne przedsiębiorstwa i gospodarstwa rolne. Początkowo istniał związany z tym opór mentalny. Ludzie nie chcieli pracować u prywatnych gospodarzy, zwłaszcza że w niedalekiej przeszłości ów gospodarz był, podobnie jak oni, kimś, kto przecież też pracował fizycznie na roli. Uznawali to za swego rodzaju degradację – dawny równy w trudzie i znoju miał być obecnie ich szefem. Z czasem jednak wielu przełamywało opór i znajdowało pracę, choć nie była ona tak stabilna, jak ta za czasów PGR-ów. Ci, którym nie udało się to na miejscu, wyjeżdżali do większych miejscowości lub – zwłaszcza osoby młode – za granicę. Wszystkie te zachowania przeczą stereotypowi niereformowalnego i roszczeniowego homo sovieticus.

Dokąd wyjechać?

Niestety narracja, zgodnie z którą część ludzi po prostu nie potrafi sobie radzić w nowej rzeczywistości, bo nie chce lub nie ma tego we krwi, wciąż dominuje w debacie na temat nierówności ekonomicznych i kondycji polskiego społeczeństwa. O samych PGR-ach i wsiach mówi się jednak obecnie coraz mniej. To starsze pokolenie pracowników rolnych dziś rzeczywiście odchodzi w przeszłość. Ich dzieci i wnuki znalazły pracę za granicą lub wyjechali w poszukiwaniu lepszego życia do większych miast. Mobilność na poziomie lokalnym nie zawsze przynosi jednak pożądane skutki. W dzisiejszej Polsce wciąż są ogromne obszary, na przykład na Mazurach czy Pomorzu Zachodnim, gdzie bezrobocie strukturalne niezmiennie sięga nawet 30 proc. Wewnętrzne migracje w takim przypadku na niewiele się zdadzą. Nie tak łatwo przecież sprzedać mieszkanie na terenie byłych PGR-ów, a nawet jeśli nam się uda, to co pozostaje? Przeprowadzka na Górny Śląsk i praca we właśnie zamykanej kopalni?

* Michał Buchowski, profesor antropologii społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i na Uniwersytecie Europejskim Viadrina we Frankfurcie nad Odrą. Jego zainteresowania badawcze obejmują m.in. przemiany społeczne polskiej wsi w dobie transformacji. Wyniki swojej pracy opisał w książce „Klasa i kultura w okresie transformacji. Antropologiczne studium przypadku społeczności lokalnej w Wielkopolsce” (Poznań 1996). 

 

pgr2

Do góry

***

Adam Leszczyński

Co mogło zrobić państwo?

Po 1989 roku duża grupa ludzi znalazła się na całkowitym marginesie życia społecznego, ekonomicznego i politycznego. Los PGR-ów to kwintesencja polskich metod transformacyjnych i polskiej terapii szokowej, która na trwałe zmarginalizowała życie setek tysięcy Polaków – w imię rynkowej efektywności.

Państwowe Gospodarstwa Rolne w nowej rzeczywistości nie mogły się utrzymać, ponieważ były nieefektywne ekonomicznie i nie były dobrze zarządzane. Miały niską wydajność i fatalną kulturę pracy. Nie jest żadną tajemnicą, że władza ludowa ze względów ideologicznych systematycznie, przez całe dziesięciolecia do PGR-ów dopłacała. Kiedy PRL upadła, te gospodarstwa straciły rację bytu. Ich utrzymanie kosztowało fortunę, a państwo polskie nie miało ani potencjału ekonomicznego, żeby je utrzymać, ani organizacyjnego, żeby zreformować. Później prywatni przedsiębiorcy, którzy wykupili te gospodarstwa, do uprawy potrzebowali jedynie ułamka liczby pracowników zatrudnionych tam uprzednio, co pokazuje skalę marnotrawstwa w PGR-ach. Dlatego nawet tam, gdzie ziemię cały czas uprawiano, wielu dawnych pracowników zostało bez zajęcia.

W Polsce przed wojną bezrobocie na wsi było bardzo wysokie, ale wówczas było ukrywane – szacowano nawet, że mieliśmy dziesięć milionów „ludzi zbędnych” z gospodarczego punktu widzenia. Po wojnie część z tych ludzi przeniosła się do miast, gdzie znaleźli pracę w przemyśle, część dostała ziemię i pracowała na własnych gospodarstwach, zaś pozostali zostali zatrudnieni w gospodarstwach państwowych. Ta ostatnia kategoria zawsze miała „pod górkę” i należała do absolutnych nizin społecznych – nie tylko w czasach PRL, ale i znacznie wcześniej. To, co stało się po transformacji ustrojowej jest więc powrotem do historycznej ciągłości, co oczywiście tych zmian w żaden sposób nie usprawiedliwia, ale pozwala je lepiej zrozumieć.

Przygotowuję obecnie książkę będącą historią polskiej transformacji ustrojowej. Kiedy rozmawiam z osobami odpowiedzialnymi za ówczesne reformy, mówią mi, że nie w pełni zdawali sobie sprawę z konsekwencji podejmowanych wówczas decyzji. Tymczasem decyzje trzeba było podejmować szybko, bo „kraj się rozsypywał i na nic nie było pieniędzy”. Jest w tym wiele racji. Pytanie dotyczy więc nie tego, czy należało likwidować PGR-y w tej formie, w jakiej funkcjonowały, bo to było nieuniknione, ale tego, w jaki sposób to się miało dokonać.

Żyzność terenów „pegeerowskich” jest tak niska, że na wielu z nich produkcja rolna po prostu się nie opłaca. Mogła się opłacać w warunkach kraju autorytarnego, który jest zamknięty i musi produkować żywność na własne potrzeby. Ale kiedy trzeba konkurować z innymi producentami na wolnym rynku – to się nie opłaca. W związku z tym większość ludzi zamieszkujących te tereny nie znajdzie dziś zatrudnienia w rolnictwie, bo go po prostu nie ma i nie będzie. Rozwiązaniem pozostają więc drobne usługi i w niektórych regionach turystyka. Innym wyjściem pozostaje migracja.

Nie ma w tym zresztą nic złego – przeciętny Amerykanin w ciągu swojego życia zmienia miejsce zamieszkania kilkukrotnie. Nie widzę powodu, dla którego Polacy również nie mieliby się przenosić. Tym, co jest zaskakujące i w jakimś stopniu oburzające, jest więc nie to, że mieszkańcy byłych PGR-ów muszą opuszczać dawne domostwa, ale fakt, że w chwili potrzeby tych ludzi pozostawiono samym sobie.

Wyrządzono im tym samym wielką krzywdę. Byli to często pracownicy słabo wykształceni, o niskim kapitale społecznym, przez całe lata niedoinwestowani. Kiedy tacy ludzie zostali zostawieni sami sobie w warunkach rynkowych, wpadli w społeczną „czarną dziurę”.

Dziś państwo powinno zwiększać szanse edukacyjne młodzieży, która wywodzi się z tych terenów. Można to osiągnąć inwestując w stypendia, akademiki, w otwieranie jakichś specjalnych ścieżek edukacyjnych, które im tę drogę ułatwią. Młodzi ludzie masowo uciekają ze wsi, ale i to jest naturalna kolei rzeczy w kraju modernizującym się tak szybko jak Polska przez ostatnich dwadzieścia lat (i w takim, w którym zbyt wielu ludzi mieszka na wsi – w porównaniu z nowoczesnymi gospodarkami). Nie rozumiem, dlaczego wielu naszych publicystów i naukowców opisuje się ten proces jako katastrofę. To zmiana gospodarcza i demograficzna, którą kraje zachodnie przechodziły również. Tym razem jednak państwo polskie powinno tym ludziom pomóc.

* Adam Leszczyński, publicysta „Gazety Wyborczej”, adiunkt w Instytucie Studiów Politycznych PAN, członek zespołu „Krytyki Politycznej”. Autor książki „Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943–1980”.

 

pgr3

 

Do góry

***

 Ludwik Sobol

Nastawieni na to, by przetrwać

Pracę jako nauczyciel w Szkole Podstawowej w Nowym Łupkowie w Bieszczadach zacząłem w 1989 r. Wówczas mieszkało tam kilkaset osób. We wsi znajdował się zakład karny, w którym w czasie stanu wojennego internowano działaczy „Solidarności”. Cała miejscowość ze sporym osiedlem bloków mieszkalnych i więzienie działały w oparciu o PGR – pracowali tam stale osadzeni i większość mieszkańców.

Miałem wówczas okazję zapoznać się z atmosferą końca funkcjonowania PGR-ów – w kraju narzekało się wtedy na to, że, mimo iż są finansowane przez państwo, nie przynoszą żadnych dochodów. Być może ten w Łupkowie przynosił nawet straty. Krótko później gospodarstwo zostało zlikwidowane odgórną decyzją polityczną.

Wszystko się rozpadło 

PGR jako twór społeczny nie było najlepszym rozwiązaniem. Wyręczało ludzi w wielu podstawowych czynnościach. Pracownikom organizowano całe życie i oni byli z tego zadowoleni, ponieważ mogli spokojnie funkcjonować – zapewniano im byt, pracę z funduszem socjalnym, mieszkania. Jeśli ktoś nie dbał o takie mieszkanie, dostawał następne, a PGR remontowało poprzednie. Nie słyszałem, by kogokolwiek zwolniono za pijaństwo, mimo że pracownicy dobrze się bawili i po pracy zdecydowanie nadużywali alkoholu. Ludziom doskonale się w PGR żyło. Każdy miał jakieś zajęcie i dochód, i choć nikt nie był zamożny, nie było też nędzy.

Gdy PGR zostało zlikwidowane, a ludzie zwolnieni, dostali odprawy, które wystarczyły tylko na jakiś czas. Część osób dostała rentę, kto mógł – przeszedł na emeryturę. Reszta została bez stałych środków do życia – byli na utrzymaniu rodzin albo podejmowali dorywcze prace. Marzeniem była praca w zakładzie karnym, ale dostały ją niemal wyłącznie osoby ze średnim wykształceniem. Oni wyszli na transformacji najlepiej. Nikt inny nie zrobił żadnej kariery, nikt nie otworzył własnego biznesu. Wszystko się rozpadło.

Były programy rządowe, by aktywizować mieszkańców. Gdy likwidowano PGR, pracownicy mieli prawo pierwokupu – mogli kupić tanio tyle ziemi, ile chcieli, rozdawano krowy i konie. Z urzędu pracy można było dostać ciągnik. W Łupkowie nie ma już chyba żadnej krowy, z ciągników nikt nie korzysta, a na pewno nie tak, jak wyobrażał to sobie urząd pracy. Ziemię wykupili przyjezdni, zaś mieszkańcy teraz co najwyżej koszą te tereny za niewielkie pieniądze. Nikt z lokalnych nie zakłada własnej firmy, chyba że po to, by pracować w leśnym tartaku lub jako pilarze – tam, by zostać zatrudnionym, często wymagana jest własna działalność gospodarcza.

Szkoła, czyli jak opuścić PGR 

W 1994 r. zostałem dyrektorem w szkole w Nowym Łupkowie. Od razu zaczęliśmy zastanawiać się, jak zmienić los dzieci w tym popegeerowskim środowisku. Uznaliśmy, że należy pracować z dziećmi od najmłodszych lat, chcieliśmy pokazać im trochę świata, przygotować do dalszego kształcenia, które pozwoli im się utrzymać i wyjść z tego środowiska. Mieliśmy nadzieję, że część osób zostanie w Łupkowie, ale nie mogliśmy na nich tak mocno oddziaływać. Zajęliśmy się więc pomocą.

Nawiązaliśmy współpracę z Akademią Sztuk Pięknych w Krakowie, ze szkołami w Warszawie, Gdańsku i Poznaniu. Staraliśmy się jak najczęściej wywozić dzieci poza Bieszczady – do większych ośrodków, by pokazać jak funkcjonuje duże miasto, jak żyją ich rówieśnicy, do jakich szkół uczęszczają, jakie mają zainteresowania. Dzieci mieszkały przez parę dni przy rodzinach, na przykład w Warszawie. Mogły iść do teatru, do kina czy muzeum. Były zabierane przez rówieśników na lekcje, a rodzice pokazywali im miasto.

To było dla uczniów bardzo budujące i twórcze. Nasze dzieci, gdy trafiały do miasta, nie wiedziały nawet, jak posługiwać się rozkładem jazdy autobusów! Stawały na przystanku, czytały rozkład jazdy i nie wiedziały co dalej. Zaczynaliśmy więc od podstawowych rzeczy: jak jeździć autobusem czy tramwajem, jak kasować bilety, jak się posługiwać planem miasta.

Dla tych, którzy nie budzili wielkich nadziei edukacyjnych, była to pewnie przygoda życia. A jeśli ktoś znalazł się w szkole średniej czy na studiach w większym mieście, łatwiej się tam odnalazł. Taką mam przynajmniej nadzieję. Rodziny wspomagaliśmy także materialnie. Parę razy w roku urządzaliśmy zbiórki używanej odzieży, przyborów szkolnych i zabawek. Z zebranych pieniędzy kupowaliśmy pomoce dydaktyczne dla szkoły.

Co z tymi, którzy zostali? 

W 2011 r. nasza szkoła została zamknięta. W tym samym roku powstało Stowarzyszenie na rzecz Rozwoju Łupkowa i Okolic. Prowadzi ono ponownie otwartą szkołę podstawową, animuje społeczność lokalną i promuje region. Niestety większość osób, które chcą od życia czegoś więcej, wyjeżdża stąd na stałe.

Mieszkańcy są nastawieni raczej na odbieranie pomocy i jej konsumpcję, niż na włączanie się do działania. Tylko raz udało nam się zaangażować miejscowych. W 2001 r. w czasie wielkiej powodzi pomogliśmy mieszkańcom Gorzyc. Zorganizowaliśmy kolonie dla dzieci powodzian zabranych prosto z zalanych terenów bez przedmiotów pierwszej potrzeby, szczoteczek do zębów i ubrań na zmianę. Społeczność lokalna była poruszona – ludzie przychodzili sami z siebie, przynosili ubrania i przybory toaletowe dla dzieci, a nawet warzywa z ogródka, żeby je wykarmić.

Na przestrzeni lat da się jednak zauważyć pozytywne zmiany. Ludzie uwłaszczyli PGR. Część osób kupiła swoje domy i mieszkania popegeerowskie. Jeszcze w latach 90. to były rudery, ponieważ ludzie czekali, aż im PGR wszystko wyremontuje lub da inne mieszkanie. Kiedy przeciekał dach, to zgłaszali, że cieknie dach, a nawet miski nie podstawili, bo skoro to nie ich mieszkanie, to po co dbać. Po tym jednak jak wykupili te domy za przysłowiową złotówkę, dbają, zaczynają myśleć jak o swoim, inwestować. Zrozumieli, że to jest ich własność i należy o nią dbać – to jest przełom. Szkoda tylko, że ta zmiana myślenia nie rozciąga się na inne dziedziny. Ludzie tutaj myślą raczej o tym jak przetrwać, niż jak zmienić swoje życie na lepsze.

* Ludwik Sobol, obecnie dyrektor Wydziału Rozwoju Edukacji i Administracji Kuratorium Oświaty w Rzeszowie.

 

Do góry

***

pgr4_

Wacław Idziak

Hobbici idą w nowe czasy

Wśród miejscowości, w których zakładaliśmy wioski tematyczne, było kilka wsi popegeerowskich, ale nie wszystkie miały podobną przeszłość. Różnic między nimi a innymi wsiami także było dużo. Przede wszystkim w stylu pracy.

W zakładaniu wiosek tematycznych uczestniczy najczęściej kilkunastu mieszkańców wioski. Chciałoby się, żeby było ich więcej, ale z przekonaniem ludzi bywa różnie. Łatwiej coś takiego robić tam, gdzie szans na inną działalność właściwie nie ma. W miejscowości, gdzie są rolnicy indywidualni, gdzie mieszkańcy na takie „głupoty” patrzą z perspektywy poważnego człowieka, który nie będzie się bawił, nikt tego nie potrzebuje. Jeśli możliwości jest mniej, ludzie chwytają się najdziwniejszych rozwiązań.

Pozytywnym przykładem jest Bolegorzyn na Pojezierzu Drawskim, gdzie mieszkańcy założyli muzeum PGR-u. Kiedy się z nimi rozmawia, są dumni, że pracowali w PGR. Było według nich porządną firmą. Oczywiście w części zakładów było trudno, ale akurat w tej miejscowości ludzie twierdzą, że to była dla nich szkoła życia, oparcie i z sentymentu za tamtymi czasami urządzili muzeum. Praca nad nim sprawiła, że wioska wypiękniała, mieszkańcy mają się po co spotykać, gdzie wspominać. To przeszłość, która dla nich ma bardzo duże znaczenie.

Często jednak spoiw wspólnoty trzeba szukać zupełnie na nowo. Wioska tematyczna może przynosić pieniądze, ale przede wszystkim powinna służyć budowaniu nowych podstaw integracji społecznej, ponieważ stare są już nieistotne. To dotyczy nie tylko wiosek popegeerowskich, ale i tych, w których kiedyś było wielu rolników, a z czasem zmienili zajęcie, sprzedali gospodarstwa lub wyjechali. Pojawia się wtedy pytanie, wokół jakich wartości lokalnych mieszkańcy mogą się jednoczyć, przy czym mogliby się spotykać, przy czym mogliby sobie pomagać?

Najlepiej budować na czymś, do czego ludzie mają przekonanie, czym się interesują i czym na co dzień indywidualnie się zajmują. Znalezienie tematu bywa trudne, jeśli na przykład część ludzi pracowała w kiedyś w folwarku PGR-u, część w lesie przy ścinaniu drzew, a część w swoich drobnych gospodarstwach. Praca nad projektami trwa zwykle kilka lat. To czas wchodzenia w głębsze relacje, poznawania ludzi, ich zasobów, wyciągania tego, co dobre, i doceniania osiągnięć.

Kiedy przez długi czas brakuje pomysłu, wtedy pojawiają się propozycje niezwykłe, np. wioska Hobbitów, jak w Sierakowie. Ale ta dziwność była właśnie czymś, co ludzi zainteresowało. Odbywały się rozmowy z liderami wioski, potem oni rozmawiali z mieszańcami, potem były wspólne zebrania. Nie można czegoś takiego komuś narzucić. Nie wszyscy oczywiście byli zachwyceni, ale sceptycyzmu zaczęło ubywać, gdy okazało się, że to przynosi wielorakie efekty i korzyści.

Do specjalizacji trzeba mieć jednak punkty zaczepienia. Często zaczynamy od lokalnych świetlic. W wiosce Kołacz pod Połczynem świetlica zaczęła zajmować się gołębiami, bo okazało się, że mieszka tam dziesięć osób już hodujących te ptaki. Najpierw pojawił się kącik biblioteczny, potem pokaz pucharów z różnych wystaw, potem mały projekt dotyczący gołębi, a w czasie ostatniej dużej imprezy połączonej z dożynkami wypuszczono w niebo trzy tysiące tych ptaków. Wszystkim się podobało, zajmujący się tym ludzie poczuli się docenieni, wyszli poza swój dom, zaczęli rozmawiać z sąsiadami. To poprawia samoocenę, ludzie są dumni z siebie i ze swojej miejscowości.

Wioski tematyczne są tworzone po to, by wieś zaistniała społecznie, kulturowo, gospodarczo. Bywa, że mieszkańcom zaangażowanym w projekty zależy na integracji. Wieś Hobbitów wybrała zarabianie, ale działalność jednocześnie bardzo silnie wpłynęła na integrację społeczności. Mieszkańcy przejęli zlikwidowaną szkołę, stowarzyszenie, które zajmuje się wioską tematyczną, organizuje też bardzo wiele działań na rzecz wsi. Poza tym ludzie uczą się pracy w usługach, uczą się aktorstwa, co daje im przewagę przy szukaniu pracy w mieście.

Obecnie w Polsce funkcjonuje około 60 wiosek tematycznych. Nie jest to więc zjawisko masowe, ale raczej eksperyment, próba szukania sposobu na wprowadzenie poszczególnych wsi w nowe czasy.

* Wacław Idziak, doktor socjologii, członek Międzynarodowego Stowarzyszenia Innowatorów Społecznych „Ashoka”, członek zarządu Sekcji Polskiej Europejskiego Ruchu Odnowy Wsi i Małych Miast ECOVAST, pracownik naukowy Politechniki Koszalińskiej i Uniwersytetu Szczecińskiego.

Do góry

***

*Autor koncepcji numeru: Łukasz Pawłowski

**Współpraca: Jakub Krzeski, Ewa Muszkiet, Ewa Serzysko

***Ilustracje: Krzysztof Niemyski

„Kultura Liberalna” nr 250 (42/2013) z 22 października 2013 r.