Kolejny odcinek „medytacji piosenkologicznych” piszę z pozycji jurora i obserwatora konkursów, rozgrywanych m.in. w ramach Festiwalu RYTM Gliwice. Właśnie zakończyła się piąta edycja imprezy, której oryginalna formuła polega na tym, że przez cały rok słuchamy w mieście wielu koncertów z udziałem śpiewającej młodzieży, a szczególniej utalentowani wykonawcy uczestniczą w konkursowych eliminacjach do wielkiego finału, odbywającego się w ostatnią sobotę października (o wykonawstwie będzie tu mowa, więc – przywołując piosenki – nazwiska kompozytorów i tekściarzy tym razem pominę).
W telewizjach całego świata króluje gatunek rozrywkowy, nazywany „talent show”, wytwarzający swoistą modę, ośmielający młodzież i – mimo różnych śmiesznostek i wad – promujący muzykę. Najważniejsze, że młodzi znajdują pole własnego rozwoju i – jeśli nawet nie osiągają wielkich sukcesów – podnoszą swoje umiejętności na tyle, że ich późniejszy udział w kulturze jest bardziej świadomy i wartościowy. Niektórym zależy jednak na sukcesie. Starają się, ćwiczą, ale na początku popełniają stale te same błędy, których wybór warto wypunktować i opisać, by kolejne generacje młodych talentów zaczynały z poziomu… innych błędów.
Algorytm sukcesu
Marzenie jurorów – wspaniały głos, śpiewający oryginalną kompozycję ze świetnym tekstem. Marzenie rzadko spełnione. Konkursową normą jest wykonywanie znanych utworów z podkładem, lecącym z playbacku. Do tej normy stosuję dalsze uwagi, stanowiące swoisty algorytm czy może zestaw pierwszych kilku bramek na trasie slalomu specjalnego. Te przeszkody musisz pokonać bezbłędnie. Bo przegrasz.
Punkt pierwszy: ambitus, czyli odległość od najniższego do najwyższego dźwięku w danej piosence. Tu warto przywołać takie nazwiska jak Edith Piaf, Ewa Demarczyk czy nadal artystycznie obecna Maryla Rodowicz. To nazwiska absolutnie największe w naszej dziedzinie, a same artystki śpiewają w bardzo wąskiej skali. Rzadko w jednej piosence wyraźnie przekraczają oktawę. Tymczasem większość uczestniczek konkursów już pierwszym występem stara się pokazać niemal dwie oktawy. A to nie jest opera. Tu obowiązuje inny zestaw wartości i ambitus wcale nie jest najważniejszy. Ważne, czy piosenka jest tylko wokalnym popisem, czy – przeciwnie – korzystając z sobie właściwych środków, przewierca nasze serca na wylot i wywraca dusze. Czy wykonawca zdolny jest tego dokonać!
Młody artysta zazwyczaj ma świadomość pewnych niedoskonałości swojego głosu, ale je lekceważy, bo ma nadzieję, że zostanie oceniony „za całokształt” wykonania, które jest – jego zdaniem – doskonałe. Nie zdaje sobie biedak sprawy, że w jury zasiadają osoby, które tę właśnie piosenkę, jak i każdą inną, słyszały już wiele razy w różnych interpretacjach i niespecjalnie interesują się znanym sobie całokształtem. Jurorzy mają w uchu każde zasłyszane drgnienie głosu i czekają na „momenty”! To wcale nie są najwyższe dźwięki, nad których wydobyciem tygodniami pracują wykonawcy. Owszem, niekiedy tak jest, ale najważniejsze są punkty kulminacji wyrazu artystycznego, a te wypadają w różnych miejscach. Musisz dostosować repertuar do własnej skali. To jest warunek konieczny, bo jurorzy ciężko karzą za bezdźwięczność dołu, niedociąganie góry i przerzucanie niewygodnych fragmentów o oktawę w bezpieczną stronę. Ale spełnienie tego warunku nie wystarczy.
Punkt drugi: dykcja. Weźmy na warsztat znaną wszystkim „Małgośkę”. Jest tam kawałek wokalizy, na której idealnym lub nowatorskim wykonaniu skupiają się młode piosenkarki. Tymczasem punkt krytyczny tej wokalnie łatwiutkiej piosenki znajduje się zupełnie gdzie indziej. Tam od początku buduje się pewien dramat, który ściska serce słowami: „białe koszule na sznurze schły…”. Słowa trudne do wymówienia, właściwie na pograniczu tekściarskiego błędu, coś w rodzaju „chrząszcz brzmi w trzcinie”. Ale właśnie na te słowa od pierwszego dźwięku czeka w napięciu całe jury. Tu akurat najważniejsza jest dykcja, zagranie podtekstami: i „białej koszuli”, i „sznura”, i tego, że coś już „schnie”. Tu wiemy, że będzie dramat. Albo… nie wiemy. Dziewczę, które w tym miejscu wybełkocze jakieś niewyraźne słowa, może dalej nie śpiewać. Już przegrało.
Podobnie – w innej piosence, której tytułu ani wykonawczyni nie wymienię, bo kto nie odgadnie, może dalej nie czytać. Chodzi o słowa: „ta sama cisza trwa wrześniowa”. Też z pierwszej zwrotki. Posłuchajmy oryginału. Tam słychać każdą kroplę tej strasznej „ciszy”. Jeżeli tego nie potrafisz wyartykułować krystalicznie – w ogóle wykreśl tę rzecz ze swojego repertuaru. Tego nie wolno zaśpiewać niedoskonale. Lepiej milczeć.
Od kilku lat szerzy się nowa, „SMS-owa” wymowa głosek „ś”, „ć” i „dź”. Zwłaszcza młode dziewczyny wypowiadają to twardo: „s”, „c”, „dz”. Do niedawna uważano to za niestaranność wymowy, błąd czy kokieterię. Teraz jednak masowość zjawiska sugerowałaby, że być może mamy do czynienia z kolejnym przewrotem w fonetyce polskiej na miarę zaniku iloczasu czy też prasłowiańskiej przestawki (melko –> mleko). Może idą epokowe zmiany? Na razie jednak taką wymowę uważamy jeszcze za błędną, wręcz dyskwalifikującą. Co gorsza – okazuje się, że bardzo trudno to naprawić. Cóż więc pozostaje młodym piosenkarkom, które nie są zdolne do poprawnego wyartykułowania wyrazu „miłość”? Bez tego przecież nie można śpiewać po polsku. Zgoda, ale po amerykańsku można. Śpiewaj więc… „love”!
Punkt trzeci: nie mierzyć się z arcydziełami. W każdej dziedzinie kultury istnieją dokonania najwyższej próby, zwane arcydziełami. Tak jest i w piosence. Koniecznie chcemy te rzeczy mieć i zwykle mamy w swoim repertuarze. Bardzo dobrze, po to przecież te utwory istnieją, ale to nie znaczy, że zaraz należy iść z nimi na konkurs. Bo co można wtedy zrobić? Albo pokazać, że „ja też tak potrafię”, albo jakiś fragment zaśpiewać inaczej. Wariant pierwszy jest z góry skazany na niepowodzenie. Kto chce zaśpiewać „Dziwny jest ten świat” tak jak Niemen – przegrywa na starcie. Musiałby mieć taki sam głos, a to jest niemożliwe, bo takie głosy trafiają się raz na pokolenie. Trzeba więc to zupełnie inaczej zaaranżować, inaczej wykonać i… spodziewać się niskiej oceny, bo „inaczej” przeciw arcydziełu zwykle znaczy: „gorzej”.
Do tej kategorii należy często słyszana podczas konkursów piosenka, wykonywana pierwotnie przez Jennifer Rush, „The power of love”. Przestrzegam: tego nie da się zaśpiewać lepiej, o czym przekonała nas Céline Dion, piosenkarka niewątpliwie o dwie klasy wyżej notowana i bardziej wszechstronna niż Rush, która nic ponad ani nawet obok „The power of love” nie może w swoim repertuarze położyć. Ta rzecz wymagała dokładnie tego głosu, to się przypadkowo (raz w poprzednim tysiącleciu) spotkało i już nic więcej nie da się zrobić. Nic lepiej.
W polskiej piosenkografii podobną rolę odgrywa „Nie widzę ciebie w swych marzeniach” w wykonaniu Stanisława Wenglorza. Zaproszony przez Skaldów do tej jednej piosenki, już nic więcej na tym poziomie nie nagrał, choć paru jego rzeczy słucha się z przyjemnością. Podobnie jak Rush – Wenglorz to „głos jednej piosenki”. Naprawdę nie da się tego zaśpiewać lepiej (przy całej sympatii dla Natalii Sikory). Ciekawą próbę podjął zespół Brathanki, zmieniając pierwsze słowa na: „Nie widzę siebie w twych marzeniach”. W pierwszej chwili, w pierwszym wersie – rewelacyjnie. W drugim – wszystko się rozlazło koncepcyjnie i wykonawczo. To ryzykowne, gdy kobieta symuluje męski dramat. Nic nie pasuje, zwłaszcza w sferze emocjonalnej. Z przejmującej rozpaczy robi się płytka melancholia, a na końcu – sytuacyjny fałsz.
Początkujące piosenkarki z zadziwiającą nieostrożnością lubią też sięgać po inne polskie arcydzieło: „Czas nas uczy pogody”. Duże ryzyko, bo tam Grażyna Łobaszewska wyznaczyła jazzujący standard, absolutnie nieosiągalny dla piosenkarek z gatunku pop. By to zaśpiewać lepiej, potrzebny był głos jazzmana bardzo dojrzałego, który coś przeżył i może wiarygodnie o sobie powiedzieć: „Widziałem wiatr o siwych włosach”. Młodziutkiemu głosikowi po prostu nie uwierzę, że widział taki wiatr, który „w ciepłe babie lato kości grzał, a innym razem lasy kosił”. Nawet jeżeli młode dziewczę zaśpiewa to poprawnie – pozostanie wrażenie nieszczerości. Do wyrażenia doświadczeń ostatecznych potrzeba głosu doświadczonego; do poprawiania arcydzieła potrzeba arcymistrza. Stanisław Sojka arcymistrzem jest. On może nas uczyć pogody, bo już poczuł powiew wiatru o siwych włosach. Ty, piękna siedemnastolatko, jeszcze długo nie.
Jak wygrać finał?
Znamy już algorytm, pozwalający odnieść sukces w półfinale każdego konkursu piosenkarskiego. Pozostaje tylko pytanie, jak wygrać finał. A przecież to bardzo proste. Wystarczy dobrze zaśpiewać. Lepiej niż wszyscy konkurenci. Choćby tak jak młodziutka Magdalena Borowiec z Zabrza, która poczyniła wielki krok do prawdziwej kariery, zwyciężając w finale Festiwalu RYTM Gliwice 2013. Jeszcze o niej poczytamy, jeszcze ją usłyszymy!