Figura przywalonego meteorem papieża czy ohydny „lapsus” przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski? Po ostatnich aferach w polskim Kościele pytań o granice artystycznej wolności trudno nie stawiać w ten sposób
A pytania te powracają za sprawą ważnej wystawy „British British Polish Polish” w Zamku Ujazdowskim, na której przypomniano „Adorację” – dyplomową pracę Jacka Markiewicza, zaprezentowaną po raz pierwszy w 1993 r. Kilka dni temu obraziła ona uczucia jednego z posłów Prawa i Sprawiedliwości, Andrzeja Jaworskiego, który dzięki temu przez chwilę zaistniał w mediach jako nieustraszony strażnik katolickich wartości. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby był to początek jakiejś większej krucjaty, skoro pod CSW mieliśmy już manifestację w obronie krzyża, a posłowie Anna Sobecka i Stanisław Pięta złożyli doniesienie do prokuratury. Jeżeli politycy PiS trochę się pospieszą, zdążą jeszcze z pewnością zgorszyć się wystawą „In God we Trust” w Zachęcie, gdzie znajdą m.in. krucyfiks zrobiony z samochodowej lawety, popkulturowe trawestacje sceny Ostatniej Wieczerzy oraz wizerunki Chrystusa w otoczeniu prostytutek i złodziei.
Dlaczego posłowie tej partii nie krzyczą równie głośno, gdy ujawniane są przypadki pedofilii wśród księży? Dlaczego poseł Jaworski uznaje te fakty za medialną nagonkę i próbę zohydzenia kościoła w oczach wiernych? Przyznaję, że nie jestem osobą równie religijną co większość posłów z PiS. Moje uczucia są jednak także obrażane. Obraża je hipokryzja niektórych polityków – jak można się oburzać kiedy artysta pieści muzealny zabytek, a wzruszać ramionami, kiedy ksiądz pieści dziecko?
Sztuka jest prowokacją
Od obrażania uczuć religijnych nie są więc u nas księża-pedofile, a wyłącznie artyści. W ogóle sztuka współczesna jest chętnie postrzegana przez pryzmat „prowokacji”, które uwłaczają rozmaitym świętościom. To, rzecz jasna, kolosalne uproszczenie, tkwi jednak w tym ziarno prawdy. Siłą sztuki jest bowiem ujawnianie i kwestionowanie istniejących schematów – estetycznych, obyczajowych, moralnych, politycznych. Na tym polega istota awangardy, która chce przełamywać nawykowe, utarte sposoby myślenia, postrzegania i porządkowania rzeczywistości. Świat sztuki to przestrzeń eksperymentu wyobraźni, w którym artyści poszukują alternatywnych perspektyw na rzeczywistość – motywują nas do ciągłej rewizji naszych poglądów w kwestii wolności, religijności, cielesności, tożsamości narodowej, pamięci historycznej itp. Nic dziwnego, że rodzi to opór tych, którzy mają interes w utrwalaniu status quo, choćby dlatego, że boją się samej zmiany. Niekiedy strach taki prowadzi do aktów ikonoklazmu, czyli niszczenia sztuki w imię „wyższych wartości”, niekiedy nawet na skróty – do niszczenia artystów.
Zgorszeni posłowie PiS powinni mieć też świadomość, że „prowokacje” w sztuce nie są bynajmniej domeną współczesności. Wystarczy że wygooglują, kim był Caravaggio – gangster i skandalista, który na świętych obrazach portretował przyjaciół z półświatka – kryminalistów i prostytutki, wprawiając swych kościelnych i świeckich mecenasów równie często w zachwyt, co w święte oburzenie. Jeszcze lepszy numer wywinął Michał Anioł, który na zlecenie papieża, na ścianie papieskiej kaplicy, przedstawił osobę Chrystusa jako pogańskiego boga, w otoczeniu nagich, muskularnych mężczyzn, z genitaliami na wierzchu. W popularnym fresku Sądu Ostatecznego pośród postaci zbawionych ukrył on portrety swych kochanek i kochanków, wizerunki innowierców oraz osób prześladowanych przez Kościół. Mało tego, jako jednego ze świętych sportretował poczytnego autora erotycznych treści (sic!), zaś duchownych i papieskich urzędników ukazał jako moralnych karłów skazanych na wieczne potępienie.
Buonarotti i Caravaggio poprawność polityczną mieli w tej samej pogardzie, co podlizywanie się władzy. Zamiast tego w ich pracach odnajdziemy miłość (we wszystkich doczesnych odmianach), ale też pragnienie osobistego, autentycznego kontaktu z Bogiem, bez pośrednictwa aparatu Kościoła. Dlatego ich dzieła są nade wszystko świadectwem wolności – możliwości decydowania o formie oraz treści artystycznego przekazu. To wolność była źródłem ich prawdziwej wielkości. Świetnie to zresztą wiedzieli ich polityczni protektorzy – w tym wielu ludzi Kościoła, którzy – wbrew zakusom rozlicznych „obrońców moralności”, nie dopuścili do bezpowrotnego zniszczenia ich „bluźnierczego” dorobku.
Wolność i jej granice
Myśmy już to przecież wszystko przerabiali. Mam tu oczywiście na myśli „Pasję” Doroty Nieznalskiej (2001) oraz „La nona ora” Maurizia Cattelana (2000). Po kilkunastu latach oba te tytuły wciąż rozpalają emocje Polaków-katolików, stanowiąc wzorcowe exempla sztuki obraźliwej. Rzecz jasna, od dawna nikt nie mówi o rzeczywistych pracach w ich źródłowym kontekście, ale o symulakrach, które – od początku przeskalowane – po dziś dzień żyją własnym, tabloidowym życiem. Ciekawe, że podobnego rozgłosu nie zyskała niedawna „Msza” Artura Żmijewskiego (2011). Być może tej pracy zabrakło energii precedensu, być może posłowie PiS zwyczajnie się zagapili.
Rzadziej się przypomina inną sytuację, która miała miejsce w 1994 r., kiedy to Wojciech Krukowski – ówczesny dyrektor Centrum Sztuki Nowoczesnej Zamek Ujazdowski, skądinąd osoba zasłużona dla rozwoju tej instytucji, ocenzurował wystawę Andresa Serrano. Stało się to zresztą po tym, jak kilka miesięcy wcześniej CSW pokazało „Adorację” Jacka Markiewicza, która dziś oburzyła nagle uczucia posłów PiS. W odróżnieniu od Markiewicza – debiutującego w tamtym czasie absolwenta ASP – Serrano był już uznawany za klasyka współczesności. Jego indywidualną wystawę przygotowała Milada Ślizińska (wybitna polska kuratorka) dla trzech ważnych europejskich instytucji – prócz CSW pokazały ją wtedy państwowe galerie w Lubljanie i Bregencji. Cenzura miała miejsce wyłącznie w Warszawie i dotyczyła tylko jednej pracy – „Piss Christ” (1987). Dyrektor Krukowski oficjalnie uznał ją za obraźliwą wobec jego własnych uczuć religijnych.
Opisane historie różnią się między sobą. Zniszczenie figury papieża, wlokący się przez osiem lat proces Nieznalskiej oraz antysemickie szykany i polityczne naciski, które zmusiły Andę Rottenberg do ustąpienia ze stanowiska dyrektorki Zachęty, pokazały jak daleko potrafią posunąć się prawicowe środowiska, aby wyegzekwować swój polityczny interes. Działania te stanowiły jawne pogwałcenie wolności świata sztuki, jednak były dokonywane od zewnątrz i przez to nie zdołały naruszyć jego głębokiego rdzenia. Prace Nieznalskiej i Cattelana zostały bowiem pokazane w państwowej galerii, dzięki czemu spełniły swą najważniejszą funkcję – wzbudziły publiczną debatę, w której każda ze stron mogła się ujawnić i wypowiedzieć swe racje, zaś każdy inteligentny obywatel mógł sobie wyrobić własne stanowisko. Znamienne w obu tych sprawach było milczenie polskiego Kościoła, który nie zajął oficjalnego stanowiska – ani w obronie wiernych, ani w obronie sztuki.
Na tym tle działanie Wojciecha Krukowskiego jawi się jako smutny przypadek cenzury. Smutny, bo dokonany po cichu, od wewnątrz świata sztuki i to przez osobę, która z racji urzędu powinna stać na straży jego autonomii. Dopiero ta historia pokazuje, o co tutaj gramy – na czym polega wolność artystycznych instytucji i jakie są konsekwencje jej utraty. Uleganie nastrojom radykałów z pewnością pozwoliło Krukowskiemu uniknąć politycznej hucpy, jaką kilka lat później wywołały prace Nieznalskiej i Cattelana. Być może pozwoliło również utrzymać jakieś dotacje oraz dobre stosunki z władzą, co umożliwiło realizację innych ważnych przedsięwzięć. Ceną było jednak pozbawienie polskiej opinii publicznej możliwości oceny kontrowersyjnej pracy i otwartego sporu na jej temat, a co za tym idzie – zduszenie w zarodku dyskusji na temat roli sztuki oraz pozycji Kościoła w kształtującym się wówczas społeczeństwie obywatelskim. Tłumienia głosu niepokornych artystów powinniśmy obawiać się najbardziej. W tym kontekście pojawia się zresztą pytanie o motywy, dla których kuratorka Maria Brewińska nie pokazała polskiej publiczności „Piss Christ” na trwającej wystawie „In God we Trust” w Zachęcie. Bardziej stosowna okazja prędko się nie powtórzy.
Nieszczęsny paragraf 196
Jeżeli więc zamieszanie wokół „Adoracji” Jacka Markiewicza ma być sporem, u którego podstaw tkwi jakiekolwiek meritum, to jest nim pytanie o wolność świata sztuki: w jakim stopniu powinien być on autonomiczny, a więc wolny od nacisków politycznej większości? W jakim zakresie artyści mogą w nim swobodnie stawiać społeczne problemy, prowokować dyskusje? Czy wolno im swobodnie korzystać z szeroko pojętych symboli religijnych, traktując je na równi z innymi znakami kultury wizualnej – np. wizerunkami polityków i znaków handlowych? A może przeciwnie – granicą tej swobody są uczucia osób, dla których określone symbole stanowią przedmiot kultu?
Polski kodeks karny reguluje tę kwestię w sposób wysoce niejasny, brakuje w nim bowiem jednoznacznej legalnej definicji uczuć religijnych oraz obiektywnych kryteriów „bycia obrażonym”. Prowadzi to m.in. do kuriozalnej sytuacji, że wobec istnienia wielu różnych religii i form religijności, nigdy nie wiadomo, czy czyjeś uczucia religijne – np. katolików, prawosławnych, muzułmanów lub żydów – nie są aktualnie przez kogoś obrażane.
Głębszy paradoks polega jednak na tym, że nawet jeżeli przyjmiemy, że takie uczucia istnieją i chcemy je respektować, to nigdy nie możemy wiedzieć, kiedy zostały one obrażone naprawdę, a kiedy ktoś tylko udaje, że został urażony, ponieważ tak opłaca mu się politycznie. Wynika z tego, że traktując serio oskarżenie o obrazę uczuć religijnych, zakładamy szczerość i prawdomówność osoby, która takie oskarżenie wnosi, czyli – innymi słowy – dajemy wiarę, że nie działa ona cynicznie, motywowana niejasnym interesem, ale komunikuje osobistą krzywdę, która została jej wyrządzona przez pracę artysty.
Założenie takie wydaje się wątpliwe tym bardziej, że ta osoba, formułując swój zarzut, automatycznie zakłada, że autor inkryminowanej pracy, która ją obraża, nie miał dobrych intencji, tylko w sposób umyślny obraził jej uczucia albo co najmniej świadomie taką możliwość dopuszczał. Taka implikacja jest całkowicie zgodna z aktualną wykładnią nieszczęsnego przepisu, jakiej w ubiegłym roku dokonał Sąd Najwyższy.
Intencje i resentyment
Intencje mają to do siebie, że nigdy ich nie widzimy – musimy się ich domyślać, niejako dedukując z faktów, które trzeba odnaleźć. Z kolei sama dedukcja może przebiegać w sposób życzliwy albo nieżyczliwy – to od nas zależy, które fakty weźmiemy pod uwagę i jak je zinterpretujemy, a które odrzucimy. Rzecz jasna, dużo łatwiej jest fakty ignorować, ponieważ dociekanie przyczyn, ukrytych motywów zachowań, wymaga intelektualnego wysiłku. Im więcej faktów uda nam się wyprzeć z naszej świadomości, tym bardziej nasz świat jest spójny i nieskomplikowany.
Dlatego działanie posłów PiS jest dla mnie przede wszystkim świadectwem resentymentu. I to podwójnego. Po pierwsze, dużo łatwiej jest krzyczeć w obronie katolickich wartości, niż je realizować w praktyce – np. głodnych nakarmić, spragnionych napoić, krzywdy cierpliwie znosić, urazy darować, strapionych pocieszać.
Po drugie, gdyby posłowie PiS próbowali zrozumieć sztukę, czyli – innymi słowy – gdyby zechcieli przyswoić sobie trudne kulturowe kompetencje niezbędne, by wypowiadać się na jej temat, to wiedzieliby, że semiotyczna gra wokół „Adoracji” Jacka Markiewicza jest nieskończenie bardziej wyrafinowana, aniżeli proponowane przez nich odczytanie dosłowne. Pomijając szereg dość skomplikowanych założeń wypracowanych na gruncie koncepcji Formy Otwartej Oskara Hansena i rozwiniętych w dydaktyce przez Grzegorza Kowalskiego, praca ta wpisuje się w szacowną tradycję intermedialnych eksperymentów, zainicjowaną już pod koniec lat 50. w ramach Zakładów Artystyczno-Badawczych warszawskiej ASP. Wedle intencji samego Markiewicza jest formą medytacji nad grzechem bałwochwalstwa, czyli oddawania boskiej czci wizerunkom oraz buntu artysty wobec nadmiernego przywiązywania przez Kościół uwagi do spraw materialnych. Znajdziemy w niej ponadto elementy krytyki instytucji muzeum, a nawet formalne referencje do przesyconej erotyzmem ikonografii visio beatifica w typie dzieł Berniniego – ekstazy świętej Teresy albo świętej Beaty.
Wszystkie te konteksty są ściśle powiązane z pracą Markiewicza. Wypowiadanie się o niej bez ich uwzględnienia jest najzwyklejszym przejawem ignorancji, za którą każdy student historii sztuki czy kulturoznawstwa wyleciałby z egzaminu. Co ważne, to w tych kontekstach praca ta jest czytana przez publiczność Zamku Ujazdowskiego. Nikomu nie przyjdzie tu na myśl szydzić ze świętości, bo samo takie szydzenie nikogo nie ciekawi – byłoby odczytane jako coś wtórnego i grafomańskiego. To samo by można powiedzieć o realistycznej figurze przewróconego papieża czy fotografii plastikowego krzyża zanurzonego w urynie. Paradoks polega więc na tym, że tylko ci, którzy bardzo chcą się oburzyć, przypisują tym pracom znaczenie, które ich oburza. Skąd ono się bierze w ich głowach? Jest w tym jakaś perwersja, jeżeli nie zwykły masochizm.
Sztuka nie krzywdzi
Niech w całym tym biciu piany nie umknie sprawa kluczowa: najgorsze bluźnierstwa artystów naprawdę są śmiechu warte w porównaniu z krzywdami wyrządzonymi przez księży w rodzaju proboszcza z Tylawy. Stąd nie potrafię zrozumieć, jak można oburzać się jednym – artystą pieszczącym krucyfiks, ignorując drugie – księży pieszczących dzieci. Sztuka ze swej istoty jest zawsze metaforą, czyli czymś niedosłownym, co nie jest w stanie wyrządzić nikomu realnej krzywdy. Wie o tym każde dziecko, które bawiło się w teatr i drewnianym patykiem zabiło smoka lub króla.
Myślę, że gdyby posłowie PiS przez chwilę się zadumali, też by to zrozumieli. Tylko, że im akurat opłaca się nie rozumieć, bo łatwo na tym zbijają polityczny kapitał. Nawiasem mówiąc, gdyby nie ich larum, osoby narażone na autentyczną obrazę uczuć religijnych nie miałyby świadomości, że jest coś, co obraża. Jeżeli więc gdzieś teraz w jakimś odległym zakątku Polski – z daleka od sal CSW – ktoś przeczytawszy „Gazetę Polską” przeżywa autentyczną traumę na wieść o bezczeszczeniu figury Chrystusa, to nie za sprawą pozwanego artysty, ale za sprawą posłów, którzy na własne potrzeby stworzyli symulakrum – wyrwali fakty z kontekstu i medialnie rozdmuchali.
Być może więc dobrze się stało, że sprawa „Adoracji” Markiewicza nabrała rozgłosu medialnego, nawet jeżeli faktycznie trafi do prokuratury, co samo w sobie będzie ponurym faktem. Pozwoli nam bowiem raz jeszcze, bez popadania w truizmy, powtórzyć na głos zasady fundamentalne dla demokratycznego państwa prawa, które – jak pokazuje ta żenująca sytuacja – wciąż domagają się powtarzania w debacie publicznej oraz jaśniejszych regulacji na poziomie prawno-administracyjnym.
Polityczna wolność świata sztuki nie jest fanaberią grupy rozkapryszonych lewaków, ale jednym z gwarantów ustroju demokratycznego. Istnienie w ramach społeczeństwa przestrzeni wolnej od wszelkich ideologii narzucanych z pozycji władzy, otwartej na głosy mniejszości, jest warunkiem koniecznym prowadzenia konstruktywnych sporów. Co więcej, respektowanie tej autonomii to probierz rzeczywistego funkcjonowania państwa prawa. Bez takiej przestrzeni demokracja łatwo się bowiem przeradza w tyranię większości, w której depozytariusze „jedynie słusznej racji” zostają pozbawieni społecznej przeciwwagi. Zresztą nawet oni potrzebują „wroga”, którego od czasu do czasu można powytykać palcem, z czego skwapliwie korzysta w tej chwili poseł Andrzej Jaworski. Jedyną alternatywą dla takiej sytuacji – jak to w swym komentarzu ujął Stach Szabłowski – są praktyki rodem z Putinowskiej Rosji. Ochrona wolności sztuki leży więc w interesie nas wszystkich.
Autor serdecznie dziękuje kolegom z redakcji magazynu „Szum” [http://magazynszum.pl/] za uwagi merytoryczne.