Pojawiły się też pytania o to, jak chcemy realizować zmiany w naszym mieście. O fenomenie miejskiego aktywizmu napisano już sporo, teraz chyba nadszedł czas, żeby zastanowić się, do czego on jest nam w ogóle potrzebny.
Jakiś czas temu napisałem tekst, w którym zastanawiałem się nad – nazwijmy to szumnie – potencjałem rewolucyjnym warszawskiego aktywizmu. Dziś myślę trochę inaczej. Nie uważam wcale, że jako ruchy miejskie nie musimy być wybitnie efektywni intelektualnie oraz że nie musimy ustanawiać standardów dla innych – a wystarczy, że będziemy skuteczni. Skuteczność jest przecież osiągalna tylko wtedy, gdy zaczniemy działać razem. Działalność warszawskich aktywistów i aktywistek ma niestety wciąż charakter punktowy – spotykamy się regularnie na debatach, wymieniamy opiniami w sieci. Nasza aktywność jest rozlokowana środowiskowo.
Są wydarzenia, które przyciągają większość, ostatnio np. wizyta prof. Jana Gehla, na której publiczność wypełniła prawie całą salę w Muzeum Historii Żydów Polskich (poza miejscami dla warszawskich radnych). Spotkania te zawsze mają bardzo podobny przebieg – są dyskusjami dwóch zgadzających się ze sobą stron. Właśnie w tym tkwi ich paradoks. Jak w przypadku dyskusji nad rozwiązaniami Gehla – mogą one otworzyć oczy władz miasta na pewne kwestie, ale wiele z tego już wiemy oraz sporo z tych rozwiązań znalazło już u nas swoją realizację (jak tworzenie nowych ścieżek rowerowych, zamykanie ulic dla ruchu). Prawdziwa zmiana nie przyjdzie tym razem z zagranicy – zależy ona od naszych działań.
Kiedy na początku tego roku pisałem swój tekst o miejskim aktywizmie, wskazywałem, że w gruncie rzeczy jest nim jakakolwiek aktywność na rzecz miasta. To oczywiście tyleż prawdziwe, co nic nie mówiące stwierdzenie. Prawdą jest, iż stanie się miejskim aktywistą nie jest wyczynem wielce trudnym – wystarczy trochę zapału i konsekwencji. Miłość do swojego miasta to niewątpliwie doświadczenie współdzielone przez uczestników tego ruchu i jeden z jego motorów napędowych. Trudno jednak nie dostrzec, że w parze z miłością do miasta zawsze idzie indywidualny interes. Zazwyczaj ma on charakter polityczny. I to jest chyba największy problem. On powoduje, że jako miejscy aktywiści nie jesteśmy w stanie nic razem zrobić – każdy gra na siebie albo swoje środowisko (towarzyskie lub polityczne).
Jeśli chodzi o walkę o sprawy miejskie, Warszawa nie jest łatwym miejscem. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że Warszawa jest trudniejsza od innych miast w Polsce. Problemem jest tutaj stołeczność. To ona ściąga do Warszawy wielkie pieniądze, inwestycje, ale też blokuje bardzo często głos oddolny. Mieszkańcy stolicy, mając na co dzień Wielką Politykę na ulicach i w telewizorach, w większości mało interesują się tym, kto siedzi we władzach samorządowych – większość pewnie nawet nie wie, jak nazywa się burmistrz dzielnicy, w której mieszkają. Kojarzą z pewnością panią prezydent, ale to akurat nie dziwi. Aktywiści to z kolei zaledwie mała kropelka, zatem żeby mogli być słyszalni, powinni wypracować spójny głos.
Czy to oznacza, że powinna pojawić się oddolna obywatelska „miejska” partia polityczna, stworzona przez aktywistów? Mogłaby, w jakiejś perspektywie czasowej nawet powinna, to co jest jednak ważne w tej chwili, to wsparcie, jakie środowisko może sobie wzajemnie okazać. Nie wszyscy z niego muszą iść w politykę, ale wszyscy powinni „w tym być”. Bez próby zjednoczenia, czy nawet choćby lepszego poznania siebie oraz przemyślenia realnej wizji dla Warszawy, nasze działania będą tylko małymi próbami korekty tego, co proponuje władza – ostatecznie mogą one skutkować tym, że władza niektórych z nas wchłonie, co stanowić będzie pewnie w dużej mierze powtórzenie scenariusza Grzegorza Piątka.
Ten apel pozostanie prawdopodobnie bez odpowiedzi, odnoszę jednak wrażenie, że po rezygnacji Grzegorza Piątka sporo z nas zaczęło o tym właśnie myśleć i chyba była to myśl, wokół której w zeszłym tygodniu nieświadomie wszyscy się zjednoczyliśmy. Może to dobry początek?