Pozytywne oceny 35. prezydenta tłumaczy się niekiedy zbiorowym poczuciem winy za jego tragiczną śmierć. Brutalne zabójstwo dokonane na oczach całego narodu zdaniem większości Amerykanów do tej pory nie zostało wyjaśnione. Według najnowszych sondaży wciąż blisko 60 procent respondentów uważa, że 24-letni Lee Harvey Oswald – oficjalnie uznany za jedynego organizatora i sprawcę zamachu – miał współpracowników. Wątpliwości podziela także znaczna część politycznej elity. Nawet John Kerry, obecny sekretarz stanu, wyraził niedawno „poważne wątpliwości”, jakoby Oswald działał zupełnie sam.

Zdjęcie 1

Takim opiniom trudno się dziwić, ponieważ niewyjaśnionych okoliczności zamachu nie brakuje. Czy niezawodowy snajper był w stanie oddać trzy strzały w ciągu zaledwie 6 sekund z prymitywnej, wymagającej przeładowywania strzelby, trafiając przy tym ruchomy cel z odległości kilkudziesięciu metrów? Dlaczego nie strzelał do prezydenta wcześniej, kiedy jego samochód znajdował się dokładnie naprzeciwko okna, z którego rzekomo dokonano zamachu? Dlaczego dziesiątki świadków utrzymywało, że strzałów padło więcej i to z kilku różnych miejsc? Dlaczego głowa prezydenta po trafieniu kulą przechyliła się do tyłu, co wyraźnie widać na amatorskim nagraniu i co sugeruje, że strzał padł z przodu, nie zza pleców, gdzie znajdował się Oswald? Jak to się stało, że zaledwie dwa dni po zabójstwie prezydenta Oswald został w świetle kamer zastrzelony przez „przypadkowego sprawcę”, Jacka Ruby’ego, i dlaczego nie zachowały się dokumenty z przesłuchań zamachowca?

Tego rodzaju pytania przez ostatnie pół wieku prowadziły do powstania niezliczonych teorii wyjaśniających przyczyny zabójstwa Kennedy’ego. Ich autorzy winą obarczają rozmaitych wrogów głowy państwa – od zawiedzionych brakiem pomocy w walce z Fidelem Castro Kubańczyków, przez podejrzliwie traktowane przez Biały Dom tajne służby, po radzieckich komunistów podrażnionych rywalizacją na arenie światowej.

Niezależnie jednak od rzeczywistej sekwencji wydarzeń prowadzących do zamachu, prezydenturę Kennedy’ego można i należy oceniać, nie bacząc na jej tragiczny koniec – kłopot w tym, że i w tej ocenie historycy nie mogą dojść do porozumienia.

Dranie i sukinsyny

Tymi słowami określał JFK w prywatnych rozmowach szefów CIA i najwyższych dowódców wojskowych po zakończonej całkowitą klęską inwazji w Zatoce Świń w kwietniu 1961 roku. W operacji mającej obalić nowego przywódcę Kuby, Fidela Castro, wzięło udział ponad 1,5 tysiąca Kubańczyków przeszkolonych na terenie Stanów Zjednoczonych i wyposażonych w sprzęt przez amerykańską armię. Kennedy nie zgodził się na bezpośredni udział w operacji sił amerykańskich, obawiając się reakcji Rosjan, a zwłaszcza zajęcia przez nich Berlina Zachodniego. Ewentualną utratę niemieckiej stolicy uważał za katastrofalną porażkę wizerunkową i polityczną, naruszającą kruchą równowagę sił w Europie.

Dlaczego więc na akcję w ogóle się zdecydowano? Tajne służby i wojsko przekonywały Biały Dom, że przerzucenie na Kubę nawet nielicznej grupy rebeliantów szybko doprowadzi do wybuchu ogólnonarodowego powstania i obalenia Castro. W rzeczywistości liczyli, że w razie kłopotów prezydent – chcąc uniknąć kompromitacji – zdecyduje się na wysłanie wsparcia militarnego. Kennedy nie ugiął się jednak pod presją wojskowych i cała akcja zakończyła się szybkim pojmaniem bojowników. Zaledwie trzy miesiące po objęciu urzędu prezydent musiał przed kamerami wziąć pełną odpowiedzialność za pierwszą kompromitację swojego gabinetu.

Nie oznacza to bynajmniej, że porażka nie wywołała żadnej reakcji. Pracę stracili m.in. szef CIA Allen Dulles oraz jego zastępca Charles Cabell. Nawiasem mówiąc, ten pierwszy został później członkiem tzw. komisji Warrena badającej okoliczności śmierci Kennedy’ego; brat tego drugiego był z kolei burmistrzem Dallas, kiedy Kennedy został zastrzelony w tym mieście. Oba te fakty dodatkowo rozpalały wyobraźnię osób doszukujących się za śmiercią prezydenta potężnego spisku tajnych służb.

Poza koniecznością zmian personalnych prezydent wyciągnął z klęski w Zatoce Świń jeszcze jeden wniosek – nie ufać ekspertom wojskowym, a przynajmniej odnosić się do ich rad z dużym dystansem. Jak powiedział później historykowi i autorowi swoich przemówień Arthurowi Schlesingerowi, popełnił błąd, sądząc, że „agenci wywiadu oraz wojskowi dysponują jakimiś wyjątkowymi zdolnościami, niedostępnymi zwykłym ludziom”. Publicznie zaś przyznał, że pierwsza rada, jakiej udzieliłby swojemu następcy, brzmiałaby następująco: nie ufaj CIA.

Lepszy czerwony niż martwy

Mimo roszad kadrowych do kolejnego poważnego starcia prezydenta z dowództwem sił zbrojnych doszło już kilkanaście miesięcy później, podczas tzw. kryzysu kubańskiego w październiku 1962 roku. Kiedy 14 października amerykański samolot szpiegowski odkrył na wyspie radzieckie instalacje rakietowe przygotowane na przyjęcie ładunków atomowych, prezydent znalazł się pod ogromną presją ze strony doradców. Dowódcy wojskowi rekomendowali zmasowany, kilkudniowy atak lotniczy, po którym miał nastąpić desant wojsk lądowych. Pytani o możliwą odpowiedź ZSRR i groźbę wybuchu wojny nuklearnej odrzucali te obawy jako przesadne.

PX 96-33:12

Dostępne nagrania rozmów pokazują, że podobnego zdania byli także wpływowi politycy partii prezydenta, m.in. – nam znany z prestiżowych stypendiów naukowych nazwanych jego imieniem – senator James William Fulbright. Brat prezydenta i prokurator generalny Robert Kennedy, choć świadomy zagrożeń, w prywatnych rozmowach z głową państwa twierdził, że jeśli JFK nie podejmie stanowczych działań, grozi mu impeachment, czyli karne usunięcie ze stanowiska przez Kongres.

Pamiętając o doświadczeniach z Zatoki Świń i obawiając się wybuchu wojny atomowej, Kennedy nie zdecydował się jednak na inwazję. Zamiast tego 22 października wprowadził militarną „kwarantannę” wyspy. Od tej pory wszystkie statki przewożące potencjalnie groźne materiały miały być zatrzymywane przed dotarciem na Kubę. Kiedy w jej kierunku wypłynęły wojskowe okręty radzieckie, świat zamarł w oczekiwaniu na konfrontację.

Ostatecznie Biały Dom odniósł jednak wielkie polityczne zwycięstwo. 28 października Nikita Chruszczow odwołał plany instalacji rakiet na wyspie i zawrócił płynące w jej kierunku statki. Dziś wiemy, że odrzucenie przez amerykańskiego prezydenta propozycji ataku na wyspę uchroniło świat przed niemal pewną wojną nuklearną, ponieważ część kubańskich baz była już wówczas wyposażona w broń atomową.

O tym, jak bliska była katastrofa, świadczą wyznania ówczesnego sekretarza obrony Roberta McNamary i samego Kennedy’ego. McNamara powiedział, że – wychodząc 27 października z Białego Domu – wybrał się na krótki spacer, ciesząc się ciepłym wieczorem i myśląc, czy dane mu będzie dożyć kolejnej tak pięknej soboty. Prezydent z kolei, leżąc już w łóżku, miał powiedzieć: „Wolałbym, żeby moje dzieci były czerwone niż martwe” („I’d rather my children be red than dead”).

Wielka mistyfikacja

Powyższych słów nie usłyszała jednak żona prezydenta, Jackie, ale 19-letnia stażystka, Mimi Alford – jedna z jego niezliczonych kochanek, z którą JFK spędzał akurat tę noc.

Zdjęcie 3

Prywatne życie Kennedy’ego także było źródłem wielu komentarzy dyskredytujących jego politykę. Prezydentowi zarzucano kłamstwa i wprowadzanie w błąd amerykańskich wyborców. Obraz szczęśliwej i kochającej rodziny nieszczególnie pokrywał się z rzeczywistością. Nawet fundamentalne dla wizerunku prezydenta cechy, czyli jego młodość, witalność i energia, były marketingową kreacją. Jak na podstawie dokumentów medycznych twierdzi biograf Kennedy’ego, Robert Dallek, prezydent cierpiał na liczne dolegliwości począwszy od poważnej kontuzji kręgosłupa, której nabawił się jeszcze podczas wojny, przez chorobę Addisona, czyli niedoczynność kory nadnerczy objawiającą się osłabieniem, niskim ciśnieniem i skłonnością do zasłabnięć, aż po schorzenia układu moczowego.

Kennedy nieustannie znajdował się pod wpływem dużej ilości leków, a w chwilach szczególnego stresu dawki były zwiększane. Bywały momenty, kiedy tylko choroba pleców wymagała aplikowania nawet sześciu zastrzyków dziennie.

Krytycy kwestionują zdolność prezydenta do sprawnego zarządzania państwem w takim stanie. Jego zwolennicy zaś mówią o wyjątkowym heroizmie i przywołują przykład Franklina Roosevelta, który przez lata ukrywał przed narodem swoją niepełnosprawność, a mimo to z powodzeniem przeprowadził Stany Zjednoczone przez dwa poważne kryzysy – Wielką Depresję i II wojnę światową.

Słowa, słowa, słowa

Z Rooseveltem łączy zresztą Kennedy’ego o wiele więcej, między innymi wspaniałe zdolności oratorskie. Dziesiątki fragmentów przemówień wygłoszonych przez JFK weszło na stałe do amerykańskiej historii. Do najbardziej znanych należą zapowiedź wysłania do końca lat 60. misji załogowej na Księżyc, przemówienie w Berlinie Zachodnim z czerwca 1963 roku, zakończone słynnym „Ich bin ein Berliner”, a przede wszystkim przemówienie inauguracyjne ze stycznia 1961 roku, kiedy apelował do Amerykanów: „Nie pytajcie o to, co wasz kraj może zrobić dla was, ale co wy możecie zrobić dla waszego kraju”.

I właśnie ten ostatni cytat stał się jednym z ulubionych narzędzi ataku na prezydenta. Krytycy utrzymywali, że kiedy Amerykanie posłuchali prezydenckiej rady i zapytali, co mogą dla kraju zrobić, JFK nie potrafił dać dobrej odpowiedzi. Zapowiadane reformy grzęzły w Kongresie, gospodarka nie przyspieszała i nawet sprzyjające prezydentowi media zaczynały wątpić w jego skuteczność. Już w sierpniu 1961 roku liberalny magazyn „The Atlantic” opublikował artykuł pod wymownym tytułem „Zrób coś!”. W grudniu 1962 roku w wywiadzie telewizyjnym sam Kennedy przyznał, że wyzwania prezydencji okazały się „trudniejsze niż przypuszczałem”.

Zapowiedzi pomocy dla biedniejszych Amerykanów skończyły się obniżką podatków dla wszystkich, w tym wielkich korporacji. Równouprawnienie czarnej mniejszości mimo starań takich ludzi jak Martin Luther King oraz ogromnego wsparcia społecznego – wyrażonego choćby przez ćwierć miliona uczestników słynnego „Marszu na Waszyngton” w sierpniu 1963 roku – również nie doczekało się realizacji. Dopiero następca Kennedy’ego, Lyndon Johnson, nieco na wyrost przedstawiając realizację tych celów jako ostatnią wolę zmarłego prezydenta, doprowadził do uchwalenia odpowiednich przepisów.

Johnson jest jednak odpowiedzialny także za eskalację konfliktu w Wietnamie, gdzie w szczytowym momencie służyło ponad pół miliona amerykańskich żołnierzy. Czy w tym wypadku również realizował wolę zamordowanego prezydenta? I w tej sprawie historycy nie są zgodni. Kennedy zwiększył co prawda liczbę amerykańskich „doradców wojskowych” w Wietnamie z 800 do 16 tysięcy, ale – jak utrzymywał Robert Kennedy – w drugiej kadencji planował całkowite wycofanie amerykańskich żołnierzy. Na ile te plany były poważne i czy udałoby się je zrealizować – nie wiadomo.

Czy zatem 35. prezydent był wyłącznie świetnym oratorem, a kiepskim politykiem? „Ładną buzią”, która w rozpoczynającej się właśnie epoce telewizji zdołała przekonać do siebie obywateli i dosłownie o włos wygrać wybory? Kennedy był niewątpliwie symbolem zmian, jakich pragnęli Amerykanie 15 lat po zakończeniu wojny. Jako najmłodsza głowa państwa w historii i pierwszy XX-wieczny prezydent urodzony w XX wieku (1917 r.) miał przewietrzyć zatęchłe pomieszczenia waszyngtońskich instytucji.

Mimo młodego wieku, kłopotów zdrowotnych, słabości do kobiet i trudności we współpracy z Kongresem JFK szybko się uczył, a w czasie kryzysu kubańskiego wykazał się znakomitym zmysłem politycznym i niebywałą siłą woli. W historii Stanów Zjednoczonych był prezydentem wyjątkowym, a gdyby dane mu było więcej czasu, najprawdopodobniej zostałby prezydentem wybitnym.

Ilustracje:

Zdjęcie 1: John F. Kennedy, 35. prezydent Stanów Zjednoczonych. Autor zdjęcia: Cecil Stoughton, Źródło: wikipedia.org

Zdjęcie 2: John F Kennedy i Nikita Chruszczow, Wiedeń, 3 czerwca 1961 r. Źródło: wikipedia.org.

Zdjęcie 3: John F. Kennedy i Marilyn Monroe podczas przyjęcia zorganizowanego z okazji 45 urodzin prezydenta, 19 maja 1962 r. Autor zdjęcia: Cecil Stoughton. Źródło: wikipedia.org