Twoje miasta nie istnieją. Może nigdy nie istniały. Z całą pewnością nie będą już istnieć. Po co pocieszasz się złudnymi bajkami? Dobrze wiem, że moje imperium rozkłada się jak trup w grzęzawisku, który zaraża zarówno dziobiące go kruki, jak i bambusy nawożone jego jadem. Czemu o tym mi nie mówisz? Czemu okłamujesz, cudzoziemcze, cesarza Tatarów? (Kubłaj-chan do Marco Polo) 

Italo Calvino, „Niewidzialne miasta”

***

W twórczości Italo Calvino jest coś drażniącego i jednocześnie trudnego do nazwania. Być może rację ma Salman Rushdie, który źródło tego fenomenu upatruje w podobieństwie włoskiego pisarza do planety Solaris. Podobnie jak tytułowe ciało niebieskie z powieści Stanisława Lema Calvino może zaglądać w najgłębsze zakamarki ludzkiego umysłu i ma zdolność do ewokowania jego najbardziej ukrytych pragnień i wspomnień. Dlatego lektura jego twórczości wywołuje u czytelnika ów niepokojący, czasem drażniący efekt déjà vu.

Doskonale rozumiem porównanie dokonane przez brytyjskiego pisarza. Sam wielokrotnie padłem ofiarą Calvino, którego twórczość pozwalała uzmysłowić mi coś, co od dawna chodziło mi po głowie, ale czego nie potrafiłem wyrazić. To nieznośne uczucie towarzyszyło mi już od pierwszego zetknięcia z prozą pisarza – „Rycerzem nieistniejącym”, króciutką powieścią fantastyczną opowiadająca o losach pustej zbroi służącej w armii Karola Wielkiego i „żyjącej” wyłącznie dzięki sile własnej woli. Coś, co z początku odebrałem jako zgrabny i zabawny pastisz tradycji karolińskiej i arturiańskiej, szybko zaczęło mi się jawić jako rzecz radykalnie odmienna od wszystkiego, co znałem do tej pory. Byłem oczarowany. I to nie tylko cudownymi zabiegami Calvino bawiącego się narracją czy pozycjonowaniem autora i czytelnika względem tekstu (które najpełniejszą formę znalazły w powieści „Jeśli zimową nocą podróżny”), lecz także, a może przede wszystkim, zagadkową strategią autora w przenoszeniu rzeczywistości w świat literackiej fikcji. Oczarowała mnie jego strategia radzenia sobie z niezrozumiałością i złożonością świata, który konsekwentnie uniemożliwia człowiekowi zrealizowanie marzenia o dotarciu do sensu skrytego za otaczającą nas rzeczywistością.

Natychmiast sięgnąłem po kolejne pozycje z cyklu „Nasi przodkowie” z nadzieją, że uda mi się w końcu zdemaskować Calvino. Przeczytałem zachłannie „Wicehrabię przepołowionego”, genialną opowieść, w której tytułowy szlachcic zostaje rozszczepiony kulą armatnią na dwie części, a każda z nich uosabia kolejno najlepszą i najgorszą stronę jego natury. Pochłonąłem „Barona drzewołaza”, rebeliancką historię chłopca, który w wieku lat dwunastu w ramach protestu wszedł na drzewo, by już nigdy z niego nie zejść. Niestety, i te książki nie przyniosły rozwiązania zagadki Calvino.

Odpowiedź przyszła wraz z lekturą „Wykładów amerykańskich”, serii esejów, których podstawę stanowiły prelekcje wygłoszone przez włoskiego pisarza w latach 80. na kilku anglosaskich uniwersytetach. „Lekkość”, „Szybkość”, „Dokładność”, „Przejrzystość”, „Wielorakość” – kolejne rozdziały omawiające najważniejsze dla Calvino cechy literatury tworzą coś na kształt testamentu autora czy wręcz apologii mocy, jaka drzemie w opowiadaniu historii.

 

Moją uwagę natychmiast przykuł pierwszy rozdział. Na czym ma polegać owa tytułowa lekkość? Calvino wykłada ją nam w swojej interpretacji mitu o Perseuszu, który „potrafi zapanować nad straszliwym obliczem Gorgony, trzymając je w ukryciu, podobnie jak przedtem odnosi nad nim zwycięstwo, patrząc nań w lustrze. Czerpie siłę z odrzucenia bezpośredniej wizji, lecz nie odrzuca świata potworów, w którym przyszło mu żyć, nie odrzuca towarzyszącej mu rzeczywistości i przyjmuje na siebie ten trud”[1]. Proza Calvino to nic innego jak perseuszowe krzywe zwierciadło, które w odbiciu zachowuje całą trwogę rzeczywistości, pozwalając jednocześnie na spojrzenie jej w oczy. By to uczynić, autor sięga do najdawniejszych zasobów ludzkiej wiedzy – baśni i mitów, przywracając tym samym moc drzemiącą w opowiadaniu historii. Stąd zresztą towarzyszące lekturze Calvino uczucie dèjà vu, które przywodzi na myśl zasłyszaną w dzieciństwie opowieść czy przeczytaną bajkę.

Hans Blumenberg w swojej fundamentalnej „Pracy nad mitem” stwierdził, że: „Wszelkie zaufanie do świata zaczyna się od nazw, dzięki którym można opowiadać historie” i dalej, że: „Strach, który znalazł powrotną drogę do języka, jest już strachem przezwyciężonym”[2]. W tym sensie proza Calvino jest dla mnie rewersem twórczości Franza Kafki, którego w historii XX-wiecznej literatury gotów jestem uznać za apologetę ciężkości. Pisarstwo niemieckojęzycznego wieszcza modernitas z całą pewnością oswaja świat i daje głęboki wgląd w rzeczywistość, dzieje się to jednak pewnym kosztem – fragmenty „Zamku” wracają, by straszyć nas po nocy. Z kolei Calvino, redukując ciężar otaczającej nas rzeczywistości, czyni ją tym samym całkiem znośną, nie tylko na jawie.

Błędem byłoby jednak uznanie Calvino za pisarza jednowymiarowego. Tytułowa „lekkość” to tylko jeden z wielu kluczy do jego twórczości. Czytelnikowi prędzej grozi zagubienie się w bogactwie jego pisarstwa, co w tym przypadku rozumiem niezwykle dosłownie. Wystarczy rzut oka na „Jeśli zimową nocą podróżny” z misterną, szkatułkową konstrukcją, gdzie jedna historia zaraz zamienia się w drugą, a sam czytelnik błądzi po kolejnych stronach, by odnaleźć się w miejscu, którego zupełnie się nie spodziewał. Przywodzi to zresztą na myśl mistrzów samego Calvino – Owidiusza z jego „Metamorfozami” i Lukrecjusza z „De Rerum Natura”, których twórczość autor sam chętnie przywołuje we wspominanych już „Wykładach amerykańskich”. To w ich poematach doszukuje się literackich wizji rozpadającej się na fragmenty rzeczywistości, która permanentnie poddawana jest procesowi przemiany, tworząc nieskończoną wielość konfiguracji. Sam Calvino czerpie z tej tradycji całymi garściami. Nie pozostaje jednak odtwórczy, przenosi zabiegi Rzymian z płaszczyzny opisu na poziom samej narracji i uzupełnia ją o fascynację królową nauk, w myśl programu literackiej grupy OuLiPo, której sam był członkiem. W rezultacie odnajdujemy w jego twórczości takie eksperymenty literackie jak choćby „Niewidzialne miasta” z matematycznie wręcz zaprogramowaną strukturą.

Od czasu, gdy udało mi się przejrzeć i odkryć wreszcie pisarską strategię Calvino, nieprzerwanie szukam jego kontynuatorów, którzy pragną uczynić świat nieco lżejszym. Rzadko jednak trafiam na historię, która próbując zdjąć ciężar z rzeczywistości, nie zamieniałaby jej w nieznośny banał. W obliczu wielu rozczarowań, bezpieczną strategią jest wracanie do samego Calvino. Tym bardziej cieszy mnie pierwszy przekład na język polski „Marcovaldo”, który uzupełnia i tak już pokaźną polską bibliotekę włoskiego pisarza.

„Marcovaldo”, to historia nieokrzesanego robotnika stale gubiącego się w jednej z typowych metropolii północnych Włoch połowy XX w. Jego losy śledzimy w podzielonych na pory roku dwudziestu bajkach miejskich, które Calvino tworzył na przestrzeni lat 50. i 60., publikując je kolejno na łamach gazet, by wreszcie w 1966 r. wydać je w jednym tomie. I choć „Marcovaldo” tylko zapowiada wątki, które w pełni wybrzmią dopiero w „Niewidzialnych miastach” czy „Jeśli zimową nocą podróżny”, to i tak znalazłem w nim wszystko to, za co uwielbiam Calvino – dziecięcą radość płynącą z opowiadania historii i przewijającą się lekkość. W powieści tej dochodzi do głosu całe umiłowanie Calvino do bajek, ich mocy ukrytej w alegorii i często nieznośnie moralizatorskiej puenty (która w tym przypadku nabiera charakteru ironicznego). Choć historia Marcovalda pełna jest porażek, które każdorazowo kończą się wkroczeniem Realnego, rozpad jego wyobrażeń o świecie w żaden sposób nie przeszkadza mu w powrocie do rytmu dnia codziennego. Gotowy jestem w tym dostrzec ogrom pokładów ludzkiej żywotności.

Przypisy:

[1] Italo Calvino, „Wykłady amerykańskie”, przeł. Anna Wasilewska, Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2009.
[2] Hans Blumenberg, „Praca nad mitem”, przeł. Kamila Najdek, Michał Herer, Zbigniew Zwoliński, Oficyna Naukowa, Warszawa 2009, s. 33.