Konferencje stron Ramowej Konwencji Narodów Zjednoczonych ws. Zmian Klimatu (UNFCCC) to esencja tego, za co nie cierpimy, a zarazem wciąż szanujemy ONZ. Wypracowywanie sposobu przeciwdziałania zmianom klimatu na światową skalę jest powolne i męczące, skomplikowane i nie przynosi na razie żadnych wymiernych efektów. Celem długoterminowym jest ograniczenie do końca stulecia spowodowanego przez człowieka ocieplania klimatu (mowa o średniej rocznej globalnej temperaturze) do maksymalnie dwóch stopni Celsjusza i choć weszliśmy dopiero w drugą dekadę XXI wieku, wiele wskazuje na to, że już w tej chwili cel ten jest mało realistyczny.

Z drugiej jednak strony, cały ten wielonarodowy festiwal zmusza polityków i społeczeństwa wszystkich krajów do myślenia w kategoriach planetarnych oraz uznania skrajnych nierówności za problem. UNFCCC jest jak reflektor, którego światło pada co roku na inną część Ziemi i inny zestaw wyzwań. Każde państwo ma głos, a te co bardziej dramatyczne gesty (prezydent Malediwów organizujący konferencje prasową, siedząc po kostki w wodzie, delegat Filipin ogłaszający głodówkę itd.) są w stanie choćby na moment wydobyć część globalnej opinii publicznej ze zwykłego konsumpcyjnego zalatania. Na łamach „Kultury Liberalnej” Kamila Pronińska przed rozpoczęciem Szczytu wyrażała nadzieję, że tego typu rozszerzenie horyzontów będzie miało miejsce i w Polsce. Czy to się udało?

Meandry polityki klimatycznej

Co postanowiono w Warszawie? Nic, niewiele albo tyle, ile trzeba – oceny są rozbieżne. Uniknięto negocjacyjnego pata przed przyszłorocznym Szczytem w Limie i tym najważniejszym – w 2015 roku w Paryżu, gdzie powinniśmy doczekać się nowego globalnego porozumienia. W międzyczasie musi nam wystarczyć 100 milionów dolarów zebranych na tzw. Fundusz Adaptacyjny, dyskusje nad Zielonym Funduszem Klimatycznym oraz dumnie sławiące miasto stołeczne Warszawski Międzynarodowy Mechanizm Strat i Szkód oraz Warszawskie Ramy REDD+. W tym momencie zasadne jest pytanie: czyli co?

Zacznijmy jednak od podstaw – o co chodzi UNFCCC? Jeśliby do opisu polityki klimatycznej użyć metafor zaczerpniętych ze służby zdrowia, to uznając zmiany klimatyczne za chorobę, mamy do wyboru trzy obszary działania: pogotowie ratunkowe, leczenie objawów oraz terapię eliminującą przyczyny schorzenia. To pierwsze to mechanizm szkód i strat (loss and damage), czyli pomoc doraźna dla państw dotkniętych negatywnymi skutkami zmian klimatycznych (np. tajfunów czy powodzi). Leczenie objawów w języku polityki klimatycznej nazywa się adaptacją. Skoro nie możemy na razie przeciwdziałać zmianom klimatycznym, starajmy się wspomagać biedniejsze państwa w przystosowaniu sie do nieuniknionego. Najważniejsze, najbardziej racjonalne ale i politycznie najtrudniejsze jest leczenie całościowe, do tego trzeba jednak zmienić nawyki (rzucić palenie kopalin) i poddać się dość kosztownej terapii. Ten obszar to przeciwdziałanie zmianom klimatycznym (mitygacja), sprowadzający się do wyeliminowania źródła powodowanego przez człowieka ocieplenia przez ograniczenie (a docelowo wyeliminowanie) emisji gazów cieplarnianych – z przemysłu, energetyki, transportu czy rolnictwa.

W obszarze przeciwdziałania zmianom klimatycznym warszawski Szczyt przyniósł niewiele. Za sukces COP 19 poczytuje się zastąpienie wspólną kategorią „kontrybucji” arbitralnego podziału, w którym „bogaci” mieli „zobowiązania”, a biedni – nieskoordynowane „działania” na rzecz ochrony klimatu. Kierunek dobry, ale droga jeszcze bardzo daleka – a widząc opór państw z grupy „biednych” (zwłaszcza Indii i Chin) i „bogatych” (np. Rosji i Polski), za wcześnie na mówienie o jakimkolwiek sukcesie.

Najwięcej kontrowersji budził mechanizm rekompensaty szkód i strat. W drugim tygodniu konferencji od stołu negocjacyjnego odeszły 132 z 194 państw, protestując przeciwko impasowi. Ostateczne porozumienie to tak naprawdę jedynie wyrażenie woli dalszych rozmów w przyszłości, bo funkcjonowanie Warszawskiego Mechanizmu zostanie ustalone dopiero w 2016 roku.

Za największy sukces Szczytu część specjalistów od polityki klimatycznej uznała ustalone po ośmiu latach negocjacji Warszawskie Ramy REDD+, czyli Przeciwdziałania Wylesianiu i Degradacji Lasów (REDD) oraz Wzmacniania Leśnych Magazynów Dwutlenku Węgla w Krajach Rozwijających Się (+). Ten jedyny widoczny sukces, „załatwianie konkretnych spraw” – jak nazwał REDD+ Edwin Bendyk – może się jednak za kilka lat okazać otwarciem nowej puszki Pandory. Założenie REDD jest samo w sobie kontrowersyjne – zakłada bowiem dalszą ekspansję rynku w głąb środowiska naturalnego. Tym razem chodzi o wycenę służebnej funkcji lasów i płacenie wycinającym je krajom za to, by się powstrzymywały. Dla jednych to sprawiedliwość, dla innych – szantaż. Liczni badacze lasów tropikalnych i organizacje pracujące w krajach rozwijających się sygnalizują od lat, że pilotażowe projekty REDD to nowe potencjalne narzędzie dla korupcji, malwersacji oraz ograniczania praw ludności lokalnej i autochtonicznej, a przy tym – wcale niekoniecznie mające pozytywny wpływ na lasy i bioróżnorodność.

Ogłaszanie warszawskiego Szczytu sukcesem z punktu widzenia globalnych wysiłków na rzecz ochrony klimatu jest zdecydowanie koloryzowaniem. Na COP19 padły wyraźne cienie. Pierwszy raz w historii obrady opuścili przedstawiciele społeczeństwa obywatelskiego – choć tak naprawdę nie są stroną międzyrządowej konwencji, a jedynie kwiatkiem do kożucha. W Warszawie, po raz pierwszy w tak ostentacyjny sposób (co cieszy część mało krytycznych komentatorów), wszechobecni byli lobbyści przemysłowi i przedstawiciele firm energetycznych, którym najbardziej zależy na spowolnieniu lub całkowitym wykolejeniu negocjacji. Stanowią część problemu – trudno im będzie się stać podstawą do jego rozwiązania, jak chcieliby dziennikarze ekonomiczni. To właśnie na rozgrywce między węglowym lobby oraz „ekologami” (czyli wszystkimi, którzy podważają głoszone w imieniu węgla objawione prawdy) skupiła się uwaga polskiej opinii publicznej.

Polska – oblężona twierdza albo Okopy Świętej Trójcy

Szczyt Klimatyczny był okazją do skierowania uwagi na kwestie międzynarodowe, które na co dzień, w zafiksowanych na krajowej politycznej szarpaninie mediach są zupełnie niszowe. Niestety, kluczowym wątkiem stała się obrona dobrego imienia Ojczyzny przed atakami z zewnątrz. Rzeczywiście, spora część zagranicznych mediów i organizacji pozarządowych poszła na skróty i skupiła się na krytyce Polski – za prawdziwe i przesadzone winy. Ta strategia, szczególnie ze strony ekologicznych NGO, była chybiona. Zamiast bowiem wywierać presję, spowodowała konsolidację politycznych i biznesowych elit oraz części opinii publicznej w duchu „biją naszych”.

Na stronach ekonomicznych „Gazety Wyborczej” w poszczytowym pochwalnym peanie Tomasz Prusek był zbulwersowany „poniżaniem” i wyzywaniem Polski od „Coalandu”. Skąd to święte oburzenie? Czy Polska nie zawdzięcza tego „czarnego” (węglowego) PR-u swoim elitom politycznym? Jeśli brać na poważnie deklaracje premiera, to właśnie takim krajem jesteśmy – nastawionym ultrakonserwatywnie, funkcjonującym według standardów i wizji z poprzedniego stulecia. Tak właśnie widzieli ją liczni zagraniczni delegaci i przedstawiciele mediów oraz NGO. Nie chodziło więc o węgiel, ale o nastawienie – wsteczne i lekceważące.

Nieco łagodniejsza strategia retoryczna pozwoliłaby pewnie Polsce szybko uciec spod międzynarodowego pręgierza – zawsze można potakiwać, a potem i tak robić swoje. Zamiast tego jednak rząd wybrał upartą strategię konfrontacji i prowokowania. Ostre deklaracje, połączone z organizacją „szczytu węglowego” w czasie tego właściwego Szczytu, wymiana ministra środowiska w trakcie negocjacji, wreszcie – kontrowersyjny sponsoring imprezy przez przedstawicieli przemysłu wydobywczego, energetycznego i energochłonnego. Wszystko to były wizerunkowe samobóje, które nasi polityczni przywódcy sami sobie zafundowali. Po cóż potem obrażać się i szukać winnych za granicą?

Klimatyczny mesjanizm i słabość państwa

Polski problem z energetyką jest głęboki. Na brak strategii nakłada się trudna sytuacja wyjściowa (uzależnienie od węgla) oraz czynniki, nazwijmy to, kulturowo-psychologiczne. Fascynujący jest energetyczno-klimatyczny mesjanizm rządzącej koalicji, który ma chyba głębsze społeczne korzenie. W polityce klimatycznej, według słynnych słów premiera Pawlaka, „jesteśmy sami, ale mamy rację”. Cały świat zwariował, a Polska jest ostatnim bastionem rozumu. Polska Akademia Nauk zasłynęła tym, że jako ostatnia narodowa instytucja naukowa na świecie uznała istnienie antropogenicznych zmian klimatu. Szkoda, że ten mesjanistyczny duch nie znajduje odzwierciedlenia w rankingach jakości jednostek naukowych.

Nic zatem dziwnego, że polskie elity polityczne do niedawna jeszcze otwarcie podważały istnienie zmian klimatycznych. Dziś, nauczone, że opowiadanie tego typu głupot publicznie powoduje ostracyzm, głoszą je tylko zakulisowo. W podważaniu konieczności ochrony klimatu naszym niespodziewanym sojusznikiem jest Rosja. Zaiste – doborowe towarzystwo.

Transformacja energetyczna, którą wymusza polityka klimatyczna (ale też zdrowy rozsądek), nie jest nikomu na rękę. To, co nowe, jest trudne i nieznane. Dużo łatwiej zarządzać status quo, czyli kurczowo trzymać się węgla – za wszelką cenę, wbrew interesowi społeczeństwa. Nikt przecież nie mówi, by porzucić go z dnia na dzień, ale chociaż zacząć rozważać „dekarbonizację” gospodarki w perspektywie 2050 roku. Takie wizje mają, wyzywane od chuliganów, środowiska ekologiczne, nie ma jej zaś aparat państwa. Antoni Kamiński i Jan Stefanowicz mówią w kontekście braku wydolności strategicznej o syndromie słabości państwa. Polityka energetyczna, klimatyczna i ochrona środowiska nie są więc odosobnionymi przypadkami, a raczej objawami jednej choroby.

Okazja do podnoszenia świadomości klimatycznej Polaków nie została wykorzystana. Organizacje pozarządowe zaistniały głównie przez medialnie widoczne gesty, jak wymarsz z obrad i barwne demonstracje. Wszystko to miało swoją wartość (moja babcia wie teraz, co to Greenpeace), ale nie wychodziło poza poziom symboli i obrazków. Zawiodły media głównego nurtu, które w zdecydowanej większości przejęły rządową narrację i udowodniły, że problem „przejęcia” instytucji regulacyjnych (np. ministerstw) przez lobby, które w zamyśle miały regulować (np. energetykę), dotyczy także „czwartej władzy”. Symptomatycznym obrazkiem był tekst dowodzący, że wbrew zagranicznym kalumniom Polska jest „ekologicznym prymusem Europy”, nad którym migał kolorowy baner reklamowy naftowo-gazowego koncernu Chevron.