Premier uzasadnił swoje propozycje personalne jasno i było to uzasadnienie zdecydowanie antyliberalne. „Siłą partii jest prawdziwa demokracja, gdy się wybiera i prawdziwa hierarchia, gdy się wybrało” – powiedział. Motywacja takiego postawienia sprawy jest prosta. Jak mówi Tusk, „najwyższy możliwy wynik PO jest moim sukcesem”. A jeżeli tak, to „mam egoistyczny powód, by o to dbać. Nić porozumienia między nami musi być stalowa, mamy ważny powód, by razem walczyć, aby to ta Platforma grała dalej o Polskę”. W ten sposób premier zaproponował członkom PO wykład z impresji na temat Hobbes’owskiego „Lewiatana”. Kiedy suweren został już wybrany, może zrobić niemal wszystko, co mu się podoba.
Tusk nie chce zmian. Stawia na ludzi sprawdzonych, często także konserwatystów. Jak jednak spodziewać się po partii, która chce okopywać się na swoich pozycjach, że z powodzeniem podejmie się rozwiązania problemów Polski? Owszem, powstało wiele nowych dróg. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie tego kwestionować. Ale na stan wspólnych spraw należy patrzeć realistycznie – pewne rzeczy się udały, inne nie. Choćby zapowiadane uproszczenie warunków prowadzenia działalności gospodarczej czy unowocześnienie polityki społecznej państwa i wiele innych projektów pozostało w planach lub było realizowanych szczątkowo i bez większych konsekwencji. Niektóre inne zmiany – jak reforma szkolnictwa wyższego – są na tyle kontrowersyjne, że trudno wyobrazić sobie przeprowadzanie ich bez większej dyskusji.
A właśnie tego oczekuje, jak się wydaje, premier. Jeżeli wybraliście – uważa Tusk – to wszyscy powinni skupić się wokół lidera i nie ma tu miejsca na kwestionowanie przywództwa. Wydaje się, że istnieją dla takiej konkluzji dwie przesłanki – zwycięstwo oznacza po pierwsze największą skuteczność zwycięzcy, a po drugie wzięcie odpowiedzialności za dalszy los partii. Oznacza, że nikt nie może być od niego skuteczniejszy, a skoro odpowiedzialność spoczywa na nim, toteż powinien osobiście decydować, co robić.
Pogląd taki jest błędny, a zarazem oparty na nieporozumieniu. Jest oparty na nieporozumieniu, ponieważ premier odbiera krytykę swojej polityki jako każdorazowe podważanie przywództwa. Jak więc dyskutować o ważnych dla Polski sprawach, jeżeli każdy wewnętrzny krytyk znajdzie się poza władzami PO i ostatecznie pozostanie bez wpływu na jej kształt, a krytyka zewnętrzna odbierana jest jako wroga, bo osłabiająca pozycję partii? Jeżeli znajdujecie wady w Tusku – mógłby powiedzieć Stefan Niesiołowski, który emocjonalnie wsparł propozycje personalne premiera – to czy alternatywę widzicie w Kaczyńskim? Skalę jedynowładztwa Tuska pokazuje fakt, że nawet wewnątrzpartyjne postulaty zmian w polityce rządu odbierane są nie jako sposób jej ulepszania, ale jako przejaw zdradzenia wspólnej sprawy. Kłócą się bowiem z obiema przytoczonymi przed chwilą przesłankami wierności przywódcy. W tym kontekście Grzegorz Schetyna musiał w swoim wystąpieniu zniżyć się do tonu błagalnego, mówiąc: „nam chodzi tylko o to, żebyśmy mogli rozmawiać w liczbie mnogiej”. Na koniec dodał „proszę, bądźmy rozsądni i bądźmy zawsze razem”.
Nie chodzi tu oczywiście o samego Schetynę. Nie ma jasności, na ile były wiceszef PO rzeczywiście różni się w poglądach od Tuska. Tomasz Tomczykiewicz zalecił mu w swoim przemówieniu, aby przypomniał sobie, w jaki sposób sam budował w przeszłości zarząd partii na Śląsku. Chodzi o coś znacznie bardziej istotnego. Otóż w liberalnej demokracji nie możemy zgodzić się na stan, w którym premier uważa, że interes jego partii jest tożsamy z interesem państwa, zaś krytyka instytucji oznacza tym samym krytykę Platformy i jest szkodliwa. I to jest powód, dla którego przywołany wcześniej pogląd szefa PO jest błędny.
W absolutnym porządku władzy, postulowanym przez Tuska, wszelkie pozytywne zmiany muszą wypływać ostatecznie z woli władcy. Zewnętrzne źródło opinii może być co najwyżej łaskawie wysłuchane, tyle że nikomu zaangażowanemu w politykę nie opłaca się być takim doradcą, ponieważ skończy marnie. Polityczna machina napędzana jednoczącą siłą woli władcy jest formą na tyle potężną instytucjonalnie i inercyjną, że bledną nadzieje na możliwość wskazywania jej istotnych kierunków rozwoju i na wspierającą rolę społeczeństwa – nomen omen – obywatelskiego w polityce. Sytuacja jest jeszcze gorsza ze względu na fakt, że taka zwarta formacja jest siłą wybitnie nietwórczą. A nawet jeżeli teoretycznie mogłaby być twórcza, bo na jej czele stałby polityczny artysta, którego kreatywna wola wyznaczałaby kierunek reform, to w praktyce – pod przywództwem Donalda Tuska – po prostu taka nie jest.
Donald Tusk jest politykiem ostrożnym, nieskorym do naruszania zastanych interesów grupowych. Jest zwolennikiem powolnej, stopniowej zmiany, przy czym kierunek owej zmiany kształtuje się kontekstowo w praktyce jej dokonywania. Podczas Rady Krajowej PO zaprezentował się jako prawdziwy konserwatysta, jedyny skuteczny konserwatysta w Polsce. Naturze takiego polityka bardziej odpowiadałoby pluralistyczne otoczenie iskrzące pomysłami, z których doświadczony lider w swojej stonowanej manierze wybierałby te opłacalne i możliwe do zrealizowania. Odpowiadałoby to też bardziej ustrojowi, w którym żyjemy. Nie pasuje zaś do tych opisów pozycja oświeconego dyktatora, który z rozmaitych powodów wysyła ludzi na banicję.