Nie jest również (co gorsze) przedmiotem żadnej szerszej dyskusji, wykraczającej poza prostą konstatację faktu czy próbę jego (moralnej, rzecz jasna) oceny. To jeszcze jedna część przeszłości, na którą patrzymy – nie bez pewnej wyższości – jako na sferę niebytu; czegoś, co nas nie dotyczy, czego nie ma, co nie pozostawiło po sobie żadnych trwałych śladów.
Jedyną udaną próbą przełamania tego schematu, jaką znam, pozostaje wydana przed siedmioma laty (również w rocznicę stanu wojennego) książka „Wojna pokoleń” zredagowana przez Piotra Nowaka. To pozycja o tyle ciekawa, że proponuje ona spojrzenie na to, co się stało w grudniu 1981 roku, nie jako na zwykły fakt, lecz jako na Wydarzenie. Wydarzenie dużą literą właśnie, a więc coś, co – przynajmniej u niektórych – wywołuje trwałą zmianę perspektywy oglądania świata. To ono sprawia, że znaki ulegają przestawieniu, a dotychczasowy punkt widzenia nie może zostać zachowany. Coś się zmienia – i to zmienia się trwale, w nieodwołany sposób. Po Wydarzeniu – dla tych, których ono dotyczy – nic nie jest już takie samo. Stan wojenny był czymś takim dla polskich inteligentów, urodzonych mniej więcej w połowie lat 60. ubiegłego stulecia. Chodzi, innymi słowy, o młodych ludzi, którzy w momencie, gdy stan wojenny ogłaszano, mieli kilkanaście lat, a gdy nastał rok ‘89 – kończyli właśnie studia.
Widać to bardzo wyraźnie w otwierającej książkę Nowaka debacie. „Nagle pewien horyzont możliwości i przyszłości został jakby domknięty przez czołgi na ulicach, marsze wojskowe w telewizji i radio, nieznośne i mroczne poczucie, że tutaj już nic nigdy zmienić się nie może” – mówił jeden z jej uczestników, Janusz Ostrowski. Dariusz Gawin dodawał, że stan wojenny to było „przeżycie pokoleniowe, pokoleniowe doświadczenie – tym doświadczeniem był długotrwały, rozciągnięty na całe lata 80. konflikt polityczny. (…) Dla starszych, co mieli 30, 40 lat, stan wojenny był kolejnym dramatycznym wydarzeniem w dramatycznej historii Polski. Ale dla nas – wówczas mających po 17 lat, było to pierwsze wydarzenie formacyjne. Dla starszych to było jeszcze jedno doświadczenie; dla nas było to doświadczenie pierwsze, jedyne, wyjątkowe. Co było istotą tego doświadczenia? Brutalny atak na wolność, całkowite, aroganckie uprzedmiotowienie społeczeństwa. Ten atak rodził odruch buntu, niezgody, pomieszanego z obrzydzeniem. W stanie wojennym staliśmy się świadkami obrzydliwego gwałtu i na taki sposób rządzenia, na taką formę społecznej rzeczywistości po prostu nie mogliśmy się zgodzić. Ten odruch protestu mógł przybierać różną formę – od politycznej, od zaangażowania się w konspirację, działalność opozycyjną do punkowej rewolty kontrkulturowej, politycznie posiadającej zabarwienie wyraźnie anarchistyczne. Pomimo jednak wszystkich różnic wspólne było zasadnicze nastawienie, zasadnicza dyspozycja mentalna (…) polegająca na radykalnej kontestacji kształtu polskiej rzeczywistości po 13 grudnia”.
Wreszcie sam redaktor tomu, Piotr Nowak: „Dla mnie doświadczeniem pokoleniowym był stan wojenny – nagłe przecięcie ważnego narządu w moim organizmie, który odpowiadał za oddychanie. Wraz z jego przecięciem po prostu zacząłem się dusić. Mniej metaforycznie – nie uczyłem się wtedy języków, bo i tak najdalej, gdzie mogłem pojechać, to do Bułgarii na wczasy pracownicze; nie miałem rodziny na Zachodzie, więc chodziłem w butach na kartki; przy ognisku śpiewałem beznadziejnie nietrafną piosenkę o murach, które zaraz runą. Jednocześnie przyglądałem się całkowitej bierności przeważającej części społeczeństwa, co z dnia na dzień rozstało się, bez większego bólu, z wolnością. W teatrze w stanie wojennym była po prostu bryndza, o kinie nawet nie ma co mówić. Pamiętam tylko jeden film, «Karate po polsku», bo tam taka ładna babka grała i były sceny miłosne. Do szkoły chodziłem wtedy w moro. Raz wicedyrektorka zobaczyła wpięty w moją kieszeń opornik i kazała natychmiast go zdjąć. Skoro kazała, to zdjąłem, nie byłem heroiczny, wiedziałem, że to nic nie da, bo i tak zaraz przyjdzie ktoś, kto mnie do reszty zgnoi. Ale miałem, pamiętam, dobrego nauczyciela historii, który uczył prawdy historycznej (później, w nowej Polsce został dyrektorem w tej szkole). Wiedziałem zatem więcej niż moi koledzy z salonu gier zręcznościowych na Marszałkowskiej, z którymi piłem wtedy piwo na «schodkach», wiedziałem mianowicie, kim był Piłsudski i że w Katyniu strzelali Ruscy, nie Niemcy. Ten stan jakiejś takiej totalnej degrengolady i beznadziei zaważył, przynajmniej w moim przypadku, na recepcji odradzania się Polski. Bardzo późno uwierzyłem w to, że komuniści oddali władzę, chyba dopiero wtedy, kiedy Czesi w to uwierzyli”.
Proszę wybaczyć długie cytaty, ale przytaczając je bez większych cięć, chcę pokazać, że oglądany z takiej perspektywy stan wojenny oznaczał przede wszystkim dwie rzeczy: oczywisty fakt zastosowanej przez państwo przemocy oraz długotrwałą (bo rozciągniętą na całe lata 80.) atmosferę beznadziei, braku sensu, powszechnej bylejakości. Jako wydarzenie – dla takich ludzi jak cytowani tu Nowak, Gawin czy Ostrowski, ale również dla wielu innych, od Marka Cichockiego po Agatę Bielik-Robson – stan wojenny uformował pewien rodzaj wrażliwości politycznej, pewną optykę patrzenia na rzeczywistość, która znacząco różniła się od optyki pokoleń, dla których momentem zwrotnym był rok ‘56 albo ‘68.
Ciekawie, jak sądzę, wypada na tym tle porównanie z nami samymi – „dziećmi” stanu wojennego (tym razem w znaczeniu osób urodzonych w okolicach 1981 roku). Lata 80. pamiętamy (o ile w ogóle) przez mgłę. Sam mam w głowie jedynie wybrane obrazy – jakichś ludzi ustawiających się wieczorem pod sklepem, żeby zająć miejsce w kolejce; wyłączanie prądu w całej dzielnicy, kiedy to razem z babcią i rodzicami siadaliśmy przy świecach przy stole, bo po ciemku nic nie można było zrobić – i jeszcze parę utrzymanych w podobnej tonacji impresji. Ale kiedy pytam siebie, czy my – dzisiejsi trzydziestolatkowie – mamy za sobą podobne doświadczenie (to jest doświadczenie jakiegoś mocnego wstrząsu, jakiegoś Wydarzenia) – odpowiedź wydaje mi się jednoznaczna. Nie mamy.
Czy to znaczy, że nie jesteśmy w związku z tym żadnym pokoleniem, ale zwykłą (że użyję określenia cytowanego Piotra Nowaka) „kohortą wiekową”? Być może. Tak, to nawet prawdopodobne. Ale z drugiej strony istnieją przecież takie miejsca, jak choćby „Kultura Liberalna”, która również jest (przynajmniej w pewnym sensie) pismem pokoleniowym. Czy zatem naprawdę żadna wspólna wrażliwość nas nie łączy? A może czymś takim są – traktowane nie jako Wydarzenie, pojedynczy wstrząs, ale raczej jako Proces (a więc coś ciągłego, posuwającego się miarowo i nieustępliwie) – lata 90.? Lata 90., czyli co? Czyli pewne zderzenie ze światem zachodnim, który dynamicznie wchodził do Europy Środkowo-Wschodniej i rozsadzał jej specyfikę; zabarwiał jej koloryt globalizacją i kulturą masową. Być może jesteśmy więc dziećmi tego właśnie zderzenia?
Być może, nie wiem. Jedno pozostaje dla mnie jasne: nie mamy na razie narzędzi, za pomocą których moglibyśmy (my, dzisiejsi trzydziestolatkowie) nasze doświadczenie (o ile takowe istnieje) wypowiedzieć. Potrzebujemy więc zrobić to, co do pewnego stopnia zrobiło pokolenie urodzone w połowie lat 60.: stworzyć własny jezyk opisu rzeczywistości, zdefiniować podstawowe osie i kategorie naszej wrażliwości oraz sposobu patrzenia na świat.