Paradoksalnie właśnie dzięki temu dyskomfortowi dostrzegłam tkwiący w tych filmach geniusz. Filmy Jia Zhangke to wizualna konfrontacja z brutalnością i brzydotą świata, z banalnością i powtarzalnością ludzkich doświadczeń. Należący do tzw. szóstego pokolenia reżyserów Jia odchodzi bowiem od właściwego chińskiej kinematografii ojczyźnianego patosu, koncentrując się na indywidualnych przeżyciach konkretnych osób, nawet jeśli te okazują się reprezentować szersze grupy i warstwy społeczeństwa.

Kamera reżysera śledzi każdy wykonany przez bohaterów krok, skupiając się na najmniejszych detalach. To sprawia, że przedstawiony w filmach Jia świat zdaje się prawdziwszy niż prawda i bardziej rzeczywisty niż rzeczywistość. Zwracając zaś pod uwagę, że Jia bierze zwykle na warsztat egzystencjalny brud i moralną nędzę współczesności, skonfrontowanie z nimi widza rzadko bywa dla niego przyjemne.

Dobroć bez dobroci i bardzo martwa natura

Weźmy taką „Martwą naturę” z 2006 roku. Już w tytule nic się nie zgadza. „Martwa natura”, po angielsku „Still life”, nosi w mandaryńskim oryginale tytuł „三峡好人”, czyli „Dobrzy ludzie z Trzech Przełomów”. Tych Trzech Przełomów. Realizacja kontrowersyjnego projektu budowy największej na świecie tamy i elektrowni wodnej wiązała się tam z przesiedleniem ponad miliona dwustu tysięcy osób. Oznaczała zatopienie trzynastu miast, stu czterdziestu miasteczek i ponad tysiąca trzystu wsi, z których część miała kilka tysięcy lat historii i duże znaczenie kulturalne w skali całego kraju. Wywróciła do góry nogami naturalny porządek i uwarunkowania przyrodnicze całego regionu, całkowicie zmieniając jego krajobraz i ekosystem.

W „Martwej naturze” Trzy Przełomy urastają do rangi symbolu. W nich wszystko skupia się jak w soczewce, a przemiany, jakie przechodzą współczesne Chiny i z jakimi poradzić sobie muszą ich mieszkańcy, stają się widoczne jak na dłoni.

Od zawsze zastanawiała mnie jednak jedna rzecz: gdzie w filmie podziali się ci „dobrzy ludzie” z oryginalnego tytułu? Kto by to mógł być? Przecież nie postać robotnika z Shanxi, który kupił żonę za trzy tysiące yuanów i, niczym prawdziwy frajer, nie dość, że „tyle zapłacił, to jeszcze pozwolił babie uciec”? Szef, który zwolni tę samą kobietę z obowiązku niewolniczej pracy dopiero, gdy otrzyma zwrot pożyczonych jej rodzinie pieniędzy? A może jej bracia? Ci, którzy ją sprzedali dwukrotnie: raz mężowi, a drugi – właścicielowi kutra? Nigdzie nie dopatrzywszy się najmniejszych przejawów dobroci, skończyłam oglądać film opanowana dwoma sprzecznymi uczuciami: znużeniem i wzburzeniem.

Byłam znużona niezwykle powolnym, kontemplacyjnym i obserwatorskim tempem opowieści, które sprawiło, że nagromadzona w filmie gorycz i obraz moralnego upadku stawały się nie do zniesienia. I byłam wzburzona – brudem i brzydotą świata, które Jia Zhangke rzucił mi jako widzowi w twarz.

Cezura – cenzura

Tak samo jak ja – choć z zupełnie innych powodów – twórczością Jia Zhangke oburzeni byli chińscy cenzorzy. Nie takie oblicze Chin chcieliby bowiem pokazywać światu.

Nie mogli jednak dłużej ignorować reżysera, który odniósł międzynarodowy sukces. Sukces zawsze ma wielu ojców, a Złote Lwy dla „Martwej natury” i wielokrotny udział filmów Jia Zhangke w festiwalu w Cannes przesądziły o tym, że do „ojcostwa” zaczęły przyznawać się także chińskie władze.

„Dotyk grzechu” jest zatem pierwszym filmem, jaki Jia Zhangke wyprodukował w ramach oficjalnych struktur, objętych zwierzchnictwem KPCh. Jak przyznaje sam Jia, cenzura nie do końca już obowiązuje. Nowe media wymusiły bowiem zmianę sposobu funkcjonowania całego systemu. Skoro reżyserzy mogą umieszczać swoje filmy w sieci i organizować specjalne pokazy w galeriach sztuki i muzeach, cenzura włączana jest niejako post factum, a władze dostają wyraźny bodziec zmuszający je do chociaż częściowej akceptacji zachodzących w kinematografii zmian. Nowe media wymusiły na rządzących nawiązanie dialogu z twórcami i społeczeństwem.

Idąc na „Dotyk grzechu”, nie spodziewałam się więc doświadczyć rewolucji w twórczości Jia. Biorąc też pod uwagę moją reakcję na jego poprzednie dzieła, nie ma się co dziwić, że na nagrodzony w Cannes „Dotyk grzechu” wybrałam się do kina przepełniona obawami. Bardzo, jak się okazuje, niepotrzebnie.

Opatrzność

Oryginalny tytuł „Dotyku grzechu” tłumaczyłoby się na polski raczej jako los, palec boży lub opatrzność. „天注定” to dla Chińczyka jednocześnie rodzaj pocieszenia, że istnieje jakiś wyższy porządek rzeczy, i wyraz bezsilnej rezygnacji – z losem zapisanym w gwiazdach nie ma przecież dyskusji. Nasze przekonanie, że mamy jakikolwiek wpływ na własne życie i że cokolwiek od nas zależy, jest jedynie złudzeniem. Chińczycy jako naród kulturowo tej iluzji nie ulegają. Na dziesiątki sposobów można po chińsku wyrazić właśnie to: przekonanie o jakimkolwiek braku własnej sprawczości. To przeświadczenie może i odbiera chęć działania, ale za to daje w zamian ogromną, tkwiącą w akceptacji zmieniających się okoliczności siłę i bierną, lecz niezłomną wolę przetrwania.

Tacy byli właśnie wszyscy dotychczasowi bohaterowie filmów Jia – silni własną biernością. Ta cecha staje się szczególnie widoczna u głównej bohaterki „Świata”. Wokół niej rozgrywały się rozmaite zdarzenia, a mimo to ona sama nigdy nie była ich pełnoprawnym uczestnikiem – zawsze trochę obserwatorem, a trochę odbiorcą. Tę samą bierność dostrzec można u bohaterów „Martwej natury”, którzy dawali się ponieść życiu niczym dżonka nurtowi Jangcy. Czwórka uniwersyteckich przyjaciół z krótkometrażowego „Cry me a river” nie ruszyła palcem, by zawalczyć o siebie i własne pragnienia.

Tymczasem bohaterowie „Dotyku grzechu” jako pierwsi u Jia Zhangke biorą sprawy w swoje ręce. Oni reagują działaniem, a nie tylko emigracją wewnętrzną. Śmiałe reformy rynkowe, chiński cud gospodarczy, zmiany w obyczajowości i otwarcie na świat – czy to wszystko zaczyna przynosić efekty? Również te, których nikt nigdy nie przewidział, a już tym bardziej – nie zaplanował? Być może.

I tak oto „Dotyk grzechu” trzymał mnie w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty, pomimo że te cztery luźno splecione ze sobą, krwawe opowieści były mi już częściowo znane z chińskich mediów. Historią i procesem kelnerki z nocnego klubu, która nożem do owoców zabiła dobierającego się do niej w niewybredny sposób klienta, przez długi czas żyły całe Chiny. Wielokrotne morderstwo, którego dopuścił się pewien rolnik, doprowadzony do granic wytrzymałości lekceważeniem, jakie okazały mu wszystkie osoby, do których zwrócił się o pomoc, odbiło się w chińskich mediach szerokim echem i rozpętało burzliwą dyskusję o degeneracji stosunków na linii społeczeństwo-władza i o oderwaniu rządzących od rzeczywistości. Po wypadkach w Foxconnie o samobójstwach robotników z fabryk na południowym wybrzeżu Chin mówiło się i w Europie.

„Dotyk grzechu” to opowieść o ludziach na skraju przepaści, którzy decydują się skoczyć w nią obunóż. To obraz państwa, w którym rządzi pieniądz, które przeżarła korupcja i które przesiąkło moralną zgnilizną. To portret społeczeństwa, w którym milcząca większość, przekonana o niemożliwości dokonania zmian, akceptuje nieakceptowalne. To też ujęcie narodu w takim momencie jego historii, w którym w zniszczonym przez chciwość i butę świecie zaczynają pojawiać się pojedynczy ludzie, którzy postanawiają zrobić COŚ – nawet, jeśli to coś w ich przypadku musi skończyć się tragedią.

Pieniądze i wielkie, wielkie żądze

Opętanie mamoną, posunięty do granic absurdu materializm, pazerność czająca się gdzieś głęboko w oczach – tak najkrócej można by scharakteryzować przedstawione w „Dotyku grzechu” chińskie społeczeństwo.

Ale czy tylko chińskie? – zdaje się pytać nas reżyser. Sukces, jaki „Dotyk grzechu” odniósł na festiwalu w Cannes, sugeruje bowiem, że i my musimy zrobić dogłębny rachunek sumienia. Jako Polacy mamy z Chińczykami wiele wspólnego – przede wszystkim świeże doświadczenie reform rynkowych i gwałtownych przemian gospodarczych, które wywarły bezpośredni wpływ na to, kim i jacy obecnie jesteśmy.

Underground już nie under

Jia Zhangke od zawsze funkcjonował w kulturowej alternatywie. Jego niepodrabialny styl zapoczątkował w Chinach całą falę, bo to dzięki niemu tysiące młodych twórców uwierzyło w siebie i ruszyło w teren kręcić na poły amatorskie filmy na poły amatorskim sprzętem. Dzięki niemu zyskali wiarę w to, że ich historie warte są opowiedzenia.

„Dotyk grzechu” wyprowadza Jia z podziemia. Jako film wyprodukowany w ramach oficjalnych struktur wszedł do szerokiej dystrybucji, stanowiąc o sile głosu reżysera. Ten głos, jak widać, został nie tylko usłyszany, ale dzięki synergii, uzyskanej poprzez zbliżenie się do głównego nurtu zdarzeń, dodatkowo zyskuje na sile.

Wyjście z podziemia zdaje się przynosić korzyści nie tylko twórcy i jego widowni, lecz także samemu filmowi. Utrzymana w równym, wartkim tempie narracja i doskonałe wyczucie proporcji pomiędzy zastosowanymi przez Jia środkami wyrazu a treścią sprawiły, że „Dotyk grzechu” wolny jest od wad swoich poprzedników: nie wywołał ani mojego znużenia, ani wzburzenia, choć mógł przez epatowanie przemocą i lejącą się strumieniami krwią.

Dzięki autentycznemu zaangażowaniu widza w opowiadaną historię jest nie tylko łatwiej podążać za pytaniami, jakie stawia nam Jia, lecz także znaleźć w głowie przestrzeń na szukanie odpowiedzi. „Dotyk grzechu” jako pierwsze dzieło Jia Zhangke autentycznie mnie poruszył.

[yt]gADUrihcbtY[/yt]

Film:

„Dotyk grzechu”, reż. Jia Zhangke, prod. Chiny, Japonia 2013.