Szanowni Państwo,roznice1

na temat nierówności w polskim społeczeństwie frazesów nie brakuje. Jeśli naprawdę nierówności stanowią klucz do zrozumienia naszej rzeczywistości, należy wyjść poza proste (i nie wolne od poczucia moralnej wyższości) pokazywanie palcem na abstrakcyjną biedę. Liderzy polskich partii nie zachowują się, jakby podejmowali to wyzwanie. Gdy Donald Tusk przy okazji rekonstrukcji rządu snuł kolejny wariant opowieści o „zielonej wyspie”, pozostawał daleko od rzetelnej rozmowy o nierównościach. Podobnie daleko zresztą, jak Jarosław Kaczyński, gdy nazwał premiera „ojcem polskiej biedy”.

Liberalizm nie może pozostawiać tak ważnego tematu odłogiem. Polska w 2013 r. to przede wszystkim kraj dysproporcji szans między pokoleniami. To nierówności metrykalne. Bonus postkomunistyczny dobiegł końca. Po ponad dwóch dekadach mamy państwo, w którym jedni osiągnęli ogromne sukcesy. Ale dla młodego pokolenia dawne szanse na niemal ekspresowy materialny awans są zatrzaśnięte.

Nad Wisłą wciąż nie brakuje euroentuzjastów, którzy wierzą w projekt UE. Ale coraz liczniejsze są zastępy sceptyków. Rośnie grono osób, które czują, że współczesny świat narusza ich godność, drwi i spycha na margines. To nierówność w byciu słuchanym.

Zaskakująco aktualnie brzmi w tym kontekście diagnoza wybitnego francuskiego publicysty, Marcela Gaucheta. Już w 1990 r., opisując przyczyny wzrostu popularności skrajnej prawicy, wskazywał na odrzucenie sfrustrowanej części społeczeństwa przez środowiska lewicowe: „zamiast rozpoznać «lud» wydziedziczonych z poczucia wpływu na rzeczywistość, coraz surowiej go napominają, ładując zbiorowo do worka z etykietą «rasiści»”*. Polskie nierówności mają dziś zresztą europejski wymiar. Według danych GUS, ponad 2 mln Polaków uznało, że lepszy start czeka ich w Wielkiej Brytanii czy Niemczech. Z tego punktu widzenia, w gorszej sytuacji znajdują się rodacy… w kraju.

W dzisiejszym Temacie Tygodnia podkreślamy, że nierówności społeczne nie mają wyłącznie podłoża dochodowego. Są warunkowane przez cały szereg czynników o charakterze pozaekonomicznym, na przykład dostęp do edukacji, miejsce zamieszkania, kapitał kulturowy, a nawet powszechność służby zdrowia. Jak pisze w zamykającym numer tekście Rafał Wonicki z Kultury Liberalnej: „Zdolna Zosia, urodzona w biednej rodzinie gdzieś na prowincji, z dala od dobrych szkół, będzie w gorszej pozycji wyjściowej na rynku pracy niż mniej zdolna, ale mająca dostęp do najlepszych placówek edukacyjnych Krysia”. Zdaniem Wonickiego niwelowanie tego rodzaju różnic jest nie tylko sprawiedliwe i korzystne dla społeczeństwa, ale również – co dla redakcji tego pisma niezwykle ważne – zgodne z duchem liberalizmu.

Numer otwiera jednak tekst nie filozofa, a ekonomisty. Ignacy Morawski zwraca uwagę, iż ocena poziomu nierówności zależy w znacznym stopniu od sposobu ich mierzenia. Na poziomie krajów w wielu przypadkach wykazują one tendencję malejącą. Sytuacja zmienia się radykalnie, gdy zamiast państw porównamy pojedynczych ludzi. Wówczas dostrzeżemy wzrost nierówności, który zdaniem Morawskiego może mieć nie tylko poważne konsekwencje społeczno-polityczne, ale i ekonomiczne. „Wiele wskazuje, że nadmierna koncentracja majątku jest zjawiskiem nieoptymalnym – koniec końców wszystkim żyje się z tego powodu gorzej”.

Na polskiej gospodarce koncentruje się Joanna Tyrowicz. W rozmowie z Łukaszem Pawłowskim ekonomistka zwraca uwagę, że polskie władze nie mają dobrego pomysłu na walkę z nierównościami. „Nie oceniamy, czy dane reformy osiągają swój cel, a w związku z tym ich nie poprawiamy. Znam masę instrumentów, których wdrożenie nie przynosi żadnych skutków, a na które wydajemy pieniądze”, twierdzi Tyrowicz.

Z nieco innej perspektywy patrzy na kwestię nierówności w Polsce socjolog, Mikołaj Lewicki, który wyjaśnia, dlaczego sprowadzenie tego zjawiska wyłącznie do kategorii ekonomicznych może być bardzo mylące. „Chociaż profesor uniwersytecki często zarabia mniej niż pracownik w sektorze usług lub wykwalifikowany robotnik, jednocześnie cieszy się dużo większym prestiżem, ma dostęp do wartościowych sieci społecznych i dzięki temu jest mu łatwiej poradzić sobie z ewentualnymi mniejszymi dochodami”.

Obok wymienionych artykułów, w Temacie Tygodnia prezentujemy również infografikę przedstawiającą garść najciekawszych naszym zdaniem informacji na temat nierówności w Polsce.

Zapraszamy do lektury!

Jarosław Kuisz i Karolina Wigura

1. IGNACY MORAWSKI: Dwie twarze nierówności
2. JOANNA TYROWICZ: Nie nękać bogatych?

3. MIKOŁAJ LEWICKI: Pieniądze to nie wszystko
4. RAFAŁ WONICKI: Sen o równości


Ignacy Morawski

Dwie twarze nierówności

Wiele wskazuje na to, że nadmierna koncentracja majątku jest zjawiskiem nieoptymalnym – koniec końców wszystkim żyje się z tego powodu gorzej.  

Nierówności społeczne, mimo iż są zjawiskiem towarzyszącym ludzkości od zarania dziejów, stały się ostatnio bardzo popularnym tematem. Choć właściwie pod hasłem nierówności kryją się dwa nieco odmienne problemy. Z jednej strony, obserwujemy zjawisko malejących nierówności międzypaństwowych. Ostatnie trzy dekady przyniosły pierwszy w erze nowożytnej wyraźny spadek rozwarstwienia pod względem średniego dochodu per capita między krajami. Z drugiej strony, mamy nierówności między ludźmi, a szczególnie zjawisko „uciekania” bogatych reszcie społeczeństwa. Okazuje się, że owoce wzrostu gospodarczego wpadają do koszyków coraz bardziej ograniczonej liczby osób.

Co ważne, oba zjawiska widoczne są w Polsce, a to, które będzie w najbliższych latach bardziej odczuwalne, może mieć duże implikacje polityczne. Powolny proces doganiania Zachodu wpływa na ogólny wzrost płac realnych i standardu życia, co zwiększa poparcie obywateli m.in. dla modernizacji i integracji europejskiej. Jednocześnie może występować zjawisko coraz szybszego rozwarstwienia między zamożnymi a resztą, co z kolei może zwiększać poparcie dla redystrybucji dochodu, a w gorszym wariancie napędzać populizm narodowy.

Nierówności maleją 

Pierwsze zjawisko, czyli zmniejszające się nierówności między krajami, nosi nazwę konwergencji. Z grubsza polega ono na tym, że przy spełnieniu kilku warunków kraje biedniejsze notują szybsze tempo wzrostu gospodarczego niż kraje zamożniejsze. Ekonomista Robert Barro wprowadził pojęcie „żelaznej reguły konwergencji”, sugerując, na podstawie prostych statystyk, że stosunek PKB kraju uboższego do lidera rozwoju zmniejsza się średnio w tempie 2 proc. rocznie.

Zwykle wymienia się trzy warunki, które mogą uruchomić proces konwergencji: ochrona własności prywatnej, stabilny pieniądz i budżet oraz otwartość na wymianę handlową ze światem. Jako że wiele krajów doganiających, szczególnie w Azji i Europie Środkowo-Wschodniej, zaczęło w latach 80. i 90. spełniać te warunki, proces globalnej konwergencji został uruchomiony. I tak jeszcze w latach 80. tzw. kraje goniące rozwijały się w tempie 3,5 proc. wobec 3,2 proc. w przypadku krajów rozwiniętych, a już w pierwszej dekadzie XXI wieku ten stosunek wynosił 6,3 proc. do 1,7 proc. Na przykład Polska zmniejszyła w ostatnich dekadach dystans do Niemiec o połowę (pod względem PKB per capita).

Kłopot w tym, że nie do końca wiadomo, czy szybka konwergencja nie była przypadkiem zjawiskiem przejściowym. Niektórzy ekonomiści uważają, że wspomniane trzy warunki – ochrona własności prywatnej, stabilność makroekonomiczna i otwartość na świat – mogą wystarczyć do wyjścia ze stagnacji, ale to zbyt mało, by osiągnąć długookresowo wysokie tempo wzrostu. Droga do zamożności wymaga rozwoju sieci instytucji politycznych i społecznych, które zapewniają łagodne rozwiązywanie konfliktów interesów oraz zachęcają do innowacji – a takich instytucji w większości krajów goniących brakuje. Najbliższa dekada przyniesie odpowiedź na pytanie, czy powoli malejące różnice między krajami okażą się tylko historyczną anomalią, czy też nową normą. Pewien optymistyczny wniosek można wysunąć co do Polski i krajów naszego regionu – w przeciwieństwie do wielu krajów goniących na innych kontynentach, Europa Środkowa ma pewne tradycje w rozwijaniu obywatelskich instytucji społecznych, co może wspierać proces konwergencji.

Nierówności rosną 

Drugie z wymienionych na początku zjawisk, czyli narastająca przepaść między zamożnymi i całą resztą, jest niejako odwrotnością konwergencji – tyle że w skali mikro, między ludźmi. Dane zebrane przez ekonomistę Emmanuela Saeza wskazują, że w Stanach Zjednoczonych średni realny (czyli uwzględniający wskaźnik inflacji) dochód najzamożniejszych 10 proc. obywateli wzrósł w ostatnich trzydziestu latach o 68 proc., podczas gdy średni realny dochód wśród reszty obywateli… spadł o 5 proc. Można z dużą dozą pewności stwierdzić, że podobne trendy występują w innych krajach rozwiniętych, a także w wielu krajach goniących.

Jest wiele przyczyn tego zjawiska. Po pierwsze, globalizacja przepływów kapitałowych od lat 80. sprawiła, że gwałtownie obniżyła się pozycja przetargowa pracowników w negocjacjach płacowych. To zaś zaczęło podnosić dochody właścicieli kapitału, menadżerów wysokiego szczebla oraz pracowników rynków finansowych, czyli wszystkich tych, którzy zajmują się efektywnością inwestycji.

Po drugie, szybki rozwój technologii przyczynił się do wzrostu popytu na pracowników najlepiej wykształconych, którzy zaczęli z tego tytułu osiągać bardzo wysokie wynagrodzenia. Na przykład Daron Acemoğlu i David Autor z MIT pokazali, że w ostatnich trzydziestu latach znacząco wzrósł udział pracowników najlepiej wykształconych, a spadł udział tych średnio wykształconych. To zjawisko zostało nazwane polaryzacją pracy.

Po trzecie, wspomniany już rozwój tzw. rynków wschodzących przyczynił się do odpływu miejsc pracy w przemyśle z krajów rozwiniętych. Straty w zatrudnieniu z tego tytułu nie były może na Zachodzie wielkie, ale na pewno miało to silny wpływ na redystrybucję dochodu od średnio zarabiających do zamożnych, ponieważ płace w przemyśle są często wyższe niż w usługach, które przemysł zastępują.

Po czwarte wreszcie, przedstawiciele klasy najbardziej zamożnych zaczęli coraz skuteczniej dbać o swoje interesy na polu politycznym. Problem ten identyfikują ekonomiści o skłonnościach lewicowych, jak Joseph Stiglitz, ale i liberalnych, jak Luigi Zingales z Uniwersytetu Chicago. Na procesy legislacyjne coraz większy wpływ mają silne grupy lobbingowe, finansowane przez duże firmy, realizujące naturalnie swoje interesy. Przykład? Nawet Barack Obama nie był w stanie przeforsować w reformie służby zdrowia zmian, które obniżyłyby ceny leków (uderzając w interesy koncernów farmaceutycznych) czy ceny ubezpieczeń zdrowotnych (uderzając w interesy ubezpieczycieli).

Co dalej? 

Czy rosnące nierówności między ludźmi są czymś, czym powinniśmy się niepokoić? Możliwe są dwa źródła potencjalnie negatywnych konsekwencji.

Pierwszy problem ma charakter ekonomiczno-polityczny. Jeżeli szerokie grupy społeczne będą czuły się wykluczone z podziału owoców wzrostu gospodarczego, w naturalny sposób mogą wywierać presję na ograniczenie tego postępu w ogóle. Jeżeli przedstawiciel klasy średniej na początku lat 70. zarabiał tyle co dziś, ale jego bogaty znajomy zarabiał dwukrotnie mniej, to łatwo zrozumieć, że świat sprzed globalizacji musi wydawać się temu pierwszemu bardziej sprawiedliwy. Odwracanie globalizacji może zaś potencjalnie zakończyć się wojnami handlowymi, przynoszącymi straty wszystkim grupom społecznym. Na razie jest to wizja bardziej fiction niż science, ale sprzeciw wobec globalizacji wyraźnie przenosi się z ulic najbiedniejszych krajów do podmiejskich domów klasy średniej.

Drugi problem ma charakter makroekonomiczny. Szybki wzrost płac ludzi najbardziej zamożnych, którzy mają dużą skłonność do oszczędzania (ciężko wydać tak wielki dochód), może być źródłem trwałego ubytku popytu i tym samym prowadzić do niższego wzrostu gospodarczego. W latach 90. i pierwszej dekadzie XXI w. ubytek popytu był rekompensowany przez wzrost akcji kredytowej, finansowanej m.in. z oszczędności ludzi zamożnych. Teraz jednak wiadomo, że jest to model nie do utrzymania, gdyż prowadzi do potężnych napięć na rynkach finansowych. Wiele wskazuje, że nadmierna koncentracja majątku jest zjawiskiem nieoptymalnym – koniec końców wszystkim żyje się z tego powodu gorzej.

Globalne trendy pod względem dystrybucji dochodów nie są zatem jednoznaczne – niektóre zjawiska, jak konwergencja, dają nadzieję, inne, jak „ucieczka” najzamożniejszych, budzą obawy. Najbliższa dekada powinna przynieść przynajmniej częściową odpowiedź, które z tych zjawisk jest bardziej trwałe i które odciśnie większe piętno na procesach politycznych i życiu społeczeństw.

* Ignacy Morawski, główny ekonomista Polskiego Banku Przedsiębiorczości, publicysta.

Do góry

***

Nie nękać bogatych?

„Stwierdzenie «Dajcie spokój bogatym, oni będą inwestować, a to przełoży się na stworzenie miejsc pracy» prawdziwe jest w pierwszych dwóch członach. Dajcie ludziom spokój – oni będą inwestować. To jest potrzebne każdej gospodarce, żeby mogła się rozwijać. Co będzie dalej i kto na tym zyska, to już osobna bajka, która w znacznym stopniu zależy od polityki państwa”. O nierównościach ekonomicznych w Polsce, płynących z nich kosztach oraz potencjalnych korzyściach z dr hab. Joanną Tyrowicz rozmawia Łukasz Pawłowski.

Łukasz Pawłowski: Czy nierówności w Polsce w ostatnich latach maleją czy rosną?

Joanna Tyrowicz: Są stałe.

Niezależnie od tego, czy mówimy o nierównościach dochodowych czy majątkowych?

W przypadku Polski nie możemy mówić o nierównościach majątkowych, bo nie ma na ten temat żadnych danych. Możemy mówić o nierównościach dochodowych przed i po transferach społecznych, czyli po uwzględnieniu podatków zapłaconych przez poszczególnych ludzi i transferach, jakie te osoby uzyskują w postaci różnych świadczeń. Nie chodzi tu tylko o pomoc społeczną, ale również edukację, opiekę zdrowotną itd. Po transferach ta nierówność jest nieco mniejsza, co znaczy, że nasza polityka społeczna nie jest tak całkowicie bez sensu. Niemniej jednak przy tym poziomie nakładów oczekiwałabym większej skuteczności w zwalczaniu największej biedy.

A jednak raport dr. Michała Mycka z Centrum Analiz Ekonomicznych, analizujący reformy podatkowe z lat 2006–2011, mówi, że mają one charakter regresywny, czyli sprzyjają osobom najbardziej zamożnym.

To, że reformy mają charakter regresywny, znaczy, że system podatkowy sprzyja pogłębianiu nierówności. Ale nie oznacza, że same nierówności w Polsce rosną. Przytoczony przez pana raport – skądinąd świetne badania – dowodzi nieskuteczności pewnych ulg podatkowych, które miały wspierać szczególnie ubogich, a dostępne są w pełni tylko dla bogatych, bo bez wystarczającego dochodu nie da się skorzystać z całości ulg. Nie oznacza to, że cała polityka społeczna, jest bez sensu. Część transferów społecznych, które są nakierowane na niwelowanie biedy, osiąga swój rezultat – zmniejszają się nierówności. Poza tym pewna część instrumentów, które mamy, nie została wymyślona, by wyrównywać dochody – np. zasiłek, jaki otrzymują do uzyskania pełnoletniości osoby, które utraciły rodziców, to też element polityki społecznej, choć jego celem nie jest wyrównywanie dochodów między bogatymi a biednymi.

Dlaczego więc na poziomie ogólnym nierówności pozostają stałe? Czy polskie społeczeństwo nie wywiera dostatecznej presji na władze, by je redukować, czy też propozycje władz ostatecznie okazują się mało skuteczne?

Część wprowadzonych rozwiązań jest głęboko nieskutecznych, co wynika z procedur ich ewaluacji, a właściwie jej braku. Nie oceniamy, czy dane reformy osiągają swój cel, a w związku z tym ich nie poprawiamy. Znam masę instrumentów, których wdrożenie nie przynosi żadnych skutków, a na które wydajemy pieniądze. Najlepszym przykładem jest becikowe, ale podobnych inicjatyw jest więcej. Ministerstwo Finansów od 10 lat nie przeprowadziło analizy realnych skutków choć jednej ulgi podatkowej. Raz na jakiś czas minister dochodzi do wniosku, że jakaś ulga już nam nie jest potrzebna, z namaszczeniem ogłasza to w mediach i ją likwiduje. To jednak nie jest polityka, a działania przypadkowe. Nie pytamy, jaki był cel państwa na początku, czy ten cel został osiągnięty, a jeżeli nie – jak to poprawić. Wydajemy mnóstwo pieniędzy niekoniecznie na to, co chcielibyśmy osiągnąć.

Kilka lat temu jeden z byłych wiceministrów do spraw polityki społecznej opowiedział mi o programie pomocy dla pewnej grupy docelowej w Polsce. Ministerstwo wydało na ten cel miliard złotych. Po pewnym czasie od jego uruchomienia ów człowiek, nie będąc już wiceministrem, przejrzał dane z badań gospodarstw domowych i okazało się, że ubóstwo w tej grupie wzrosło. „Chyba nasz instrument nie był skuteczny” – powiedział mi na zakończenie rozmowy. I to jego incydentalne zajrzenie post factum i indywidualny wyrzut sumienia z powodu „zmarnowania” miliarda złotych to jedyna ewaluacja, jaka nastąpiła. Ani on, ani jego resort nie sprawdziły tego formalnie, nikt nie zweryfikował, czy być może bieda w tej grupie docelowej byłaby większa, gdyby nie instrument. Nikt nie ocenił rzetelnie, co było nie tak: adresowanie, kwota, forma wsparcia. W mediach ukazała się notka, że miliard pójdzie, poszedł i … tyle go chcieli wszyscy widzieć. W innych krajach, gdzie poziom świadomości „policymakerów” jest wyższy i większa jest wiara w to, że wyniki badań mogą nam pokierować polityką, mniej jest takich nieskuteczności.

Czyli polska klasa polityczna nie ma żadnego pomysłu na walkę z nierównościami?

Pomysłów jest nawet za dużo, każdy ma jakiś. Tyle że najczęściej nie są one poparte solidną wiedzą. Drugim problemem jest to, że mamy bardzo niewiele środowisk, które są w stanie wywierać na nią presje. Jakiś wiceminister robi złą politykę, przez jakiś czas krytykuje się ją w gazetach, wypowiada się paru ekspertów. I na tym koniec. Nie ma ciągu dalszego. Jeżeli społeczeństwo poddaje się szybciej niż politycy, to politycy zostają przy tym, co zrobili.

Niekiedy ludzie tolerują nawet znaczne nierówności ekonomiczne ze względu na dużą mobilność na drabinie dochodowej, czyli łatwość poprawienia swojej sytuacji roznice2materialnej. Jak to jest w Polsce – czy droga od pucybuta do milionera jest w naszym kraju otwarta?

Żeby badać mobilność dochodową należy obserwować dochody pewnej liczby osób w pewnej liczbie punktów czasowych na przestrzeni co najmniej kilku lat. W Polsce nie ma takich danych. Badania moglibyśmy robić na danych podatkowych. Wówczas można by prowadzić analizę na poziomie indywidualnym (choć nie znając personaliów, oczywiście!) i obserwować, jak zmieniają się dochody na różnych etapach życia, w różnych regionach Polski, wśród rodzin o różnej strukturze itp. Niestety, Ministerstwo Finansów tych danych konsekwentnie nie udostępnia i samo ich również nie analizuje. Tak to zwykle zresztą bywa, gdy ministrowie specjalizują się w prawdach objawionych w miejsce empirycznych – i nie jest to problem tylko Polski, choć na tle Europy Polska zazwyczaj wyróżnia się brakiem danych i porządnych analiz w różnych dziedzinach życia gospodarczego.

W lewicowej prasie zachodniej dużo pisze się o kosztach generowanych przez nierówności ekonomiczne – spada poziom zaufania między ludźmi, maleje wiara w skuteczność działania instytucji państwowych, znacząco pogarsza się jakość życia w biedniejszych dzielnicach. Czy z czysto ekonomicznego punktu widzenia nierówności mogą być korzystne?

Tak. W ekonomii często się zakłada, że aby móc rozpocząć jakiś projekt biznesowy, potrzebne są znaczne środki finansowe. Jeżeli na start jakiegoś przedsięwzięcia potrzebuję na przykład stu tysięcy dolarów, to przy większych nierównościach dochodowych jest większa szansa, że chociaż jedna osoba będzie miała tę sumę, czyli zrealizuję inwestycję, dzięki czemu nastąpi akumulacja kapitału i wzrost gospodarczy.

Czyli powinniśmy dać ludziom bogatym jak najwięcej swobody, nawet kosztem większych nierówności, bo wówczas oni podejmą inwestycje, które przyspieszą wzrost gospodarczy i wygenerują nowe miejsca pracy? Nie jestem do tego przekonany. Znaczna część dostępnych dziś inwestycji – na przykład w jakieś skomplikowane papiery wartościowe zachodniego koncernu – wcale tej pracy nie da. Mam wrażenie, że obecnie znaczna część dochodu ludzi zamożnych kreowana jest przez przerzucanie pieniędzy z miejsca na miejsce i nie przynosi żadnych namacalnych korzyści.

CZYTAJ DALEJ

* Dr hab. Joanna Tyrowicz, wykładowca Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego, doradca ekonomiczny w Instytucie Ekonomicznym Narodowego Banku Polskiego.

** Łukasz Pawłowski, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.

Do góry

***

Mikołaj Lewicki

Pieniądze to nie wszystko

Przez długi czas nie wierzyłem w podział na tzw. dwie Polski. Uważałem, że jest to produkt mediów, jako że jedną z zasadniczych cech przekazu publicystycznego jest wytwarzanie różnic, które zmuszają do opowiadania się po którejś stronie. Obecnie wydaje mi się, że ten podział nie tylko ma solidne odzwierciedlenie w rzeczywistości, lecz także umacnia się z dekady na dekadę. Współistnieje również z podziałem klasowym.

Autostrady i kult maryjny 

Z jednej strony jest to podział ideologiczny na Polskę tradycjonalistyczną i Polskę nowoczesną. Z drugiej cywilizacyjny – na „Polskę A” i „Polskę B”, Polskę metropolii i Polskę mniejszych miasteczek oraz wsi. Przyczyny tego podziału są wielorakie – związane choćby z odmiennymi modelami modernizacji w okresie zaborów oraz industrializacji po II wojnie światowej. Jak powiedział Dariusz Gawin, z jednej strony mamy autostrady, z drugiej – kult maryjny [1]. Tak zwani liberałowie są przekonani, że wraz z postępującą modernizacją konserwatyzm i tradycjonalizm zostaną wyparte. Tymczasem wystarczy spojrzeć na ostatnie dwadzieścia lat polskiej historii, by przekonać się, że – mimo niewątpliwego rozwoju gospodarczego kraju – te dwie Polski mogą funkcjonować równolegle. Są też mobilizowane do konfliktu politycznego poprzez najbardziej emocjonujące tematy, które w skrócie można by określić „wojnami kulturowymi”. Podział na dwie Polski jest więc instrumentalizowany. Ale jak się zdaje – ma korzenie gospodarcze, które łączą niemal cały establishment partyjny. Jakie więc funkcje pełnią w tej kwestii stan gospodarki i poziom zamożności polskiego społeczeństwa?

W tym miejscu problem nagle się komplikuje. Nie jest tak, że po jednej stronie mamy przedstawicieli biedniejszej części społeczeństwa, po drugiej zaś wyłącznie bogatych. W analizie podziałów społecznych rozpatrywanie samych wskaźników ekonomicznych może okazać się bardzo zwodnicze. Nie należy abstrahować od związków między kapitałem ekonomicznym oraz innymi jego typami, które są potrzebne ludziom, by zajmować pewne pozycje w strukturze społecznej.

Człowiek oprócz tego, że chce mieć trochę pieniędzy, pragnie również społecznego uznania, wiedzy i umiejętności. Wynosi je także z domu, szkoły czy pracy – to nawyki do uczenia bądź nie, bycia podległym bądź wiecznie w kontrze, itd. To one łącznie pozwalają mu funkcjonować w kręgach społecznych, do których aspiruje. I tak, chociaż profesor uniwersytecki często zarabia mniej niż pracownik w sektorze usług lub wykwalifikowany robotnik, jednocześnie cieszy się dużo większym prestiżem, ma dostęp do wartościowych sieci społecznych i dzięki temu łatwiej mu poradzić sobie z ewentualnymi mniejszymi dochodami. Coraz więcej socjologów i badaczy rozwarstwienia twierdzi, że kryterium podziału Polaków na zwycięzców i przegranych transformacji ustrojowej były nie tyle pieniądze, co zebrany kapitał kulturowy, czyli właśnie umiejętność myślenia, budowania relacji z innymi, ogłady oraz wykształcenia. Krótko mówiąc, w Polsce podziały na klasy są związane nie tylko z podziałami ekonomicznymi czy typem wykonywanej pracy, lecz także z kapitałem kulturowym i kapitałem społecznym.

Społeczeństwo ryzyka

Nie znaczy to bynajmniej, że sytuacja gospodarcza nie ma na polskie społeczeństwo żadnego wpływu. Na skutek tego, że dochody i rynek pracy tak bardzo uzależnione są od sytuacji gospodarczej, a państwo nie ma skutecznych narzędzi antykryzysowych, ludzie doświadczają wielkiej niepewności. Różnica polega na tym, że tzw. klasa wyższa do niepewności jest przyzwyczajona na poziomie kulturowym, w związku z czym łatwiej wytwarza nowe style działania dostosowane do bieżącej sytuacji. Klasa średnia i niższa są z kolei zdezorientowane, a w rezultacie przestają wierzyć, że istnieje jedna Polska i jedno prawo dla wszystkich. Coraz większa część społeczeństwa dochodzi do wniosku, że to już nie jest „ich państwo”, że działa przeciwko im, że jest im wrogie. Wspomniany na początku podział na dwie Polski realizuje się właśnie w ten sposób. Klasa średnia w Polsce w sytuacjach kryzysowych traci przekonanie, że istnieje jakiś porządek uniwersalny, że są jakieś reguły ładu społecznego, których należy bronić.

W ciągu ostatnich dwudziestu lat wytworzył się w naszym kraju bardzo zindywidualizowany dyskurs publiczny. Polakom, w odróżnieniu od wielu innych narodów zachodnich, niełatwo jest przyznać, że wspólnota polityczna (z jej reprezentantami) i państwo powinny być do pewnego stopnia współodpowiedzialne za ich los. Z drugiej strony głosy mieszkańców większych ośrodków miejskich, choćby warszawiaków, wskazują na stopniową zmianę sposobu interpretacji przestrzeni publicznej. Doświadczenie niepewności zatrudnienia – absolutnie uniwersalne i ponadklasowe – sprawia, że Polacy powoli rozpoznają wspólne problemy na rynku pracy. Niewykluczone, że w rezultacie zaczną się wytwarzać społeczne platformy, na początku na poziomie wspólnot lokalnych, dzięki którym ludzie zobaczą, że łączą ich takie kwestie jak niepewność pracy i uzależnienie od rynku.

To nie jest zjawisko charakterystyczne wyłącznie dla Polski, ale w naszym kraju politycy są w gruncie rzeczy bezradni wobec rzeczywistości gospodarczej. Nie mają ani instrumentów, ani języka do mierzenia się z poważnym kryzysem gospodarczym. Sami je zresztą sobie odebrali poprzez stwierdzenie, że państwo jest zbyt nieskuteczne i skorumpowane, aby przeciwdziałać uzależnieniu losów społeczeństwa od decyzji gospodarczych podejmowanych z dala od naszych granic.

*** 

O dalszych konsekwencjach istniejących podziałów nie będzie więc decydowało ani państwo, ani wspólnota, ale kondycja ekonomiczna kraju. Nie przez dochody jego obywateli, lecz przez niekontrolowaną przez wspólnotę „dystrybucję” ryzyka, związanego z funkcjonowaniem coraz bardziej rozchwianych rynków. Jeśli sytuacja gospodarcza pogorszy się, czynnik ekonomiczny prawdopodobnie będzie wytwarzał nowe tożsamości albo pogłębi nierówności, albo zacznie pełnić rolę platformy, która Polaków zjednoczy.

* Mikołaj Lewicki, adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się m.in. kulturą gospodarczą Polski oraz problematyką mediów masowej komunikacji. Jest jednym z autorów wydanej właśnie książki „Gabinet luster. O kształtowaniu samowiedzy Polaków w dyskursie publicznym” (Wydawnictwo Scholar, 2013).

[1] W artykule „PiS nie jest wrogi nowoczesności” opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” 6 sierpnia 2006 roku Dariusz Gawin napisał: „Według propozycji obozu rządowego [PiS] modernizacja to – w dużym skrócie – autostrady plus kult maryjny. Te dwie rzeczy nie tylko mogą być łączone, lecz wręcz powinny być łączone, jeśli proces modernizacji ma mieć ogólnospołeczny wymiar”.

Do góry

***

Rafał Wonicki

Sen o równości

W Polsce rozwarstwienie społeczne narasta. Polaryzacja ta przebiega na wielu płaszczyznach – nie tylko ekonomicznej, lecz także politycznej i kulturowej. Coraz więcej Polaków nie ma dostępu do licznych usług mogących zapewnić im lepszą jakość życia, takich jak świadczenia medyczne, kredyty, mieszkania. W rezultacie nie mogą również realizować swoich koncepcji dobrego życia.

Nierówności w dobie kryzysu 

Jakiś czas temu w Polsce zyskał na popularności dowcip: „Z państwową służbą zdrowia w XXI w. jest jak z księżmi patriotami w PRL – ani «państwowa», ani «służba», ani «zdrowia»”. Żart może wydawać się trywialny, ale wskazuje on na pogłębiające się zniechęcenie Polaków wobec sfery publicznej, utratę zaufania do podstawowych – zdawać by się mogło – instytucji państwa bezpieczeństwa socjalnego. Kryzys wynika z polaryzacji ekonomicznej polskiego społeczeństwa, pogłębienia się luki między biednymi a bogatymi. Rozdźwięk ten stanowi przyczynę napięć społecznych i zwiększa ryzyko destabilizacji politycznej. Spójrzmy na rozwarstwione i zubożone społeczeństwo Hiszpanii czy Bułgarii oraz na trwające tam od początku kryzysu ekonomicznego protesty. Ujawnia się w nich skala frustracji z powodu rosnących różnic gospodarczych. Badania socjologiczne i psychologiczne wskazują, że istnieje zależność między wzrostem nierówności a wzrostem niezadowolenia społecznego. Wyższe zadowolenie z życia zwykle deklarują mieszkańcy krajów o niższym rozwarstwieniu. Z kolei tam, gdzie jest ono większe, maleje kapitał społeczny i rośnie niepewność związana z brakiem zaufania. Przykłady z krajów rozwijających się – a zatem także Polski – jednoznacznie wskazują, że wzrost polaryzacji ekonomicznej sprzyja także zwiększeniu przestępczości. To ważne przesłanki, by nierówności polityczne i ekonomiczne starać się łagodzić.

W sytuacji narastającego w całej Europie rozwarstwienia i rozrostu grup wykluczonych należy zastanowić się nad przyczynami powstawania nierówności, nad tym jakie nierówności możemy zaakceptować, a jakie uznać za niesprawiedliwe. Osobną kwestią jest także ocena polityk państwa, które mają diagnozować dysproporcje w rozwoju społecznym i w dalszej perspektywie prowadzić do ich zmniejszania.

Gdzie szukać nierówności? 

Choć dostrzeganie nierówności wiąże się z panującymi w danym społeczeństwie normami, to w liberalnych demokracjach niektóre nierówności są rozpoznawalne jako tradycyjnie niesprawiedliwe. Są to roznice3zazwyczaj nierówności strukturalne związane z różnicami politycznymi (np. brak równych praw wyborczych), społecznymi (np. brak równości w dostępie do określonych świadczeń gwarantowanych wszystkim obywatelom) lub kulturowymi (np. brak równego traktowania mężczyzn i kobiet).

W coraz bardziej płynnej, zglobalizowanej rzeczywistości pojawiają się zarazem nowe nierówności. Są to na przykład zadłużenie kredytowe i brak dostępu do kredytu. Mają one charakter zindywidualizowany i stąd trudniej je zauważyć, w przeciwieństwie do tych starszych, strukturalnych, a przez to łatwiejszych do rozpoznania.

Okazuje się, że nawet miejsce zamieszkania wpływa na nasze zdrowie, jakość życia, a więc i szanse życiowe nas samych i naszych dzieci. Wysokość opłat, możliwość zmiany pracy, infrastruktura, dostęp do Internetu zależą od miejsca, w którym żyjemy. Tak na pozór błahe kwestie jak dostęp do przedszkola, szkoły czy parku blisko domu mogą tworzyć znaczne dysproporcje między jednostkami, zwiększając szanse jednych na lepszą pozycję społeczną i zmniejszając szanse drugich na wyrwanie się z ubóstwa.

Zakasać rękawy i się nie skarżyć 

Tymczasem według silnie obecnego w Polsce neoliberalnego dyskursu przegrani powinni zakasać rękawy i się nie skarżyć. Nierówności bowiem to naturalny skutek różnic w talentach i pracowitości oraz stosunkowo niewielka cena, jaką musimy zapłacić za efektywność rynkową. W neoliberalnej teorii sprawiedliwości ten, kto przegrywa, nie może być tak samo traktowany jak ten, kto wygrywa. Pomoc państwowa jest postrzegana jako rodzaj „niesprawiedliwej nagrody”, która powstrzymuje ludzi przed dalszym podejmowaniem wysiłków w drodze do samodzielności i rozwoju.

Pytanie, dlaczego traktować pomoc najbardziej potrzebującym jako rodzaj nagrody dla nich? Czy przegrana na rynku automatycznie powinna pozbawiać człowieka prawa do zabezpieczenia społecznego czy dostępu do opieki zdrowotnej? Gdzie jest granica pomocy osobom, które na rynku przegrały? Odpowiedzią większości zachodnich demokracji na te pytania było zbudowanie systemu instytucji, które łagodzą nierówności. Nikt z nas nie żyje przecież na bezludnej wyspie. Żyjemy w grupach, które są systemami wzajemnej współpracy. Sukces jednostek do pewnego stopnia zawsze zależy od poziomu ich współdziałania z innymi. Wytwory pracy całego społeczeństwa pomagają jednostce w realizacji własnych celów, a jej sukces jest częścią sukcesu danej wspólnoty.

Z perspektywy tak rozumianego liberalizmu egalitarystycznego państwo nie jest wrogiem jednostek, ale instrumentem pomocy dla harmonizowania ich współpracy. Jest to liberalizm „humanitarny” – wrażliwy na biedę i nierówności. Z tej perspektywy rolą państwa jest nie tylko wyznaczanie formalnych reguł współdziałania, lecz także dostarczanie ważnych dóbr publicznych – od obrony narodowej, przez edukację i powszechną służbę zdrowia, aż po miejsca wypoczynku dla obywateli, takie jak parki.

Liberalizm egalitarystyczny, za którym tu optuję i którego potrzebujemy w Polsce, w przeciwieństwie do socjalizmu nie twierdzi, że wszelkie nierówności są złem i trzeba je eliminować. Wiele nierówności jest naturalnych. Różnimy się przecież zdolnościami czy kondycją fizyczną. Nie można jednak zgodzić się z tymi, którzy twierdzą, że jedynym źródłem biedy jest lenistwo. Bieda, ale i różnego rodzaju nierówności powstają także z przyczyn losowych oraz z powodu strukturalnych uwarunkowań regulujących takie sfery jak choćby edukacja. Zdolna Zosia, urodzona w biednej rodzinie gdzieś na prowincji, z dala od dobrych szkół, będzie w gorszej pozycji wyjściowej na rynku pracy niż mniej zdolna, ale mająca dostęp do najlepszych placówek edukacyjnych, Krysia. Wyrównanie tego rodzaju nierówności jest nie tylko sprawiedliwe, ale i korzystne dla społeczeństwa – Zosia po skończeniu dobrej szkoły znajdzie lepszą pracę, a swoimi umiejętnościami przysłuży się innym. Nie oznacza to bynajmniej wprowadzenia zasady „każdemu według potrzeb” czy „każdemu po równo”.

Rola liberalnego państwa 

Równość dla liberałów nie jest wartością absolutną. Nie chodzi im o to, by za wszelką cenę niwelować wszystkie nierówności, tak by wszyscy mieli te same dochody mimo różnego wkładu pracy czy zdolności. Celem jest wyłącznie złagodzenie nierówności ekonomicznych, które wytwarza wolny rynek, przez wprowadzenie osłon dla najmniej uprzywilejowanych. Taki liberalizm nie jest ani libertarianizmem rynkowym ograniczonym do kwestii maksymalizacji użyteczności indywidualnych, ani socjalizmem, który promuje równość ekonomiczną, pozbawiając ludzi należnych im korzyści za zasługi, wysiłek i wkład pracy.

Dbające o obywateli państwo winno zatem pomagać im w ten sposób, by zmniejszać negatywny wpływ na ich życie sytuacji losowych, takich jak np. wypadki, zapaść na rynku pracy czy wrodzone choroby. W ten sposób faktycznie zwiększa się możliwość realizacji wolności w społeczeństwie. Różnego typu publiczne instytucje, neutralizując i minimalizując nierówności wynikające z przyczyn niezależnych, prowadzą zarówno do bardziej harmonijnego współżycia obywateli (efekt polityczny), jak i do zwiększenia ich efektywności, co przekłada się na całą gospodarkę (efekt ekonomiczny). Stąd też dobrze przemyślane nakłady na edukację i pomoc społeczną pomagają w osiągnięciu stabilności społecznej oraz efektywności gospodarczej. Biorą udział we współtworzeniu i powiększaniu kapitału ludzkiego (wykształcenie) i kapitału społecznego (sieć kontaktów społecznych, zaufanie, mobilność), co przekłada się na wzrost gospodarczy.

Darowizna, mecenat czy inwestycja? 

Używając mechanizmu redystrybucji, państwo ma możliwość poprawy warunków współżycia obywateli, tak by równość szans nie była jedynie pustym sloganem. Poprawa ta dotyczy przede wszystkich minimalizacji skutków nieuzasadnionych nierówności. W obszarze polityki ekonomicznej oznacza ona sensowne dokonywanie transferów od bogatych do biednych. Z kolei nierówności polityczne i kulturowe można zmniejszać poprzez różnego rodzaju polityki antydyskryminacyjne i edukacyjne. Z perspektywy liberalizmu egalitarystycznego tego typu działania nie są marnotrawieniem prywatnych pieniędzy obywateli, jak twierdzą zwolennicy wolnego rynku, ale inwestycjami w dobre społeczeństwo. Inwestycjami, które w większości przypadków są opłacalne, ponieważ umożliwiają wielu osobom uwolnienie swojego potencjału i wydobycie się z biedy, a społeczeństwu zapewniają większą stabilność.

Stworzenie instytucjonalnych warunków do realizacji efektywności ekonomicznej jest dziś jednym z najważniejszych celów polityki państw. Celu tego nie da się w pełni osiągnąć bez zwiększenia kapitału społecznego i ludzkiego, a to wymaga aktywnej polityki państwa przy zmniejszaniu nierówności. Sprawiedliwy system powinien być otwarty, by pozwolić na mobilność obywateli, a jednocześnie ślepy na płeć, kolor skóry, zasobność portfela w sferze politycznej oraz czuły na nierówności typu losowego w sferze ekonomicznej. Tylko wtedy będzie efektywnie zmniejszał nierówności, jednocześnie zwiększając kapitał społeczny.

* Rafał Wonicki, adiunkt w Zakładzie Filozofii Polityki Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

infografika

 Do góry

***

* Marcel Gauchet, „La démokratie contre elle-même”, Gallimard, Paris 2002, s. 207., Parafraza tekstu Gaucheta w tekście Marka Beylina „Marks patrzy na populizm”, w: Karol Marks, 18 Brumaire’a Ludwika Bonaparte, wyd. Krytyka Polityczna, Warszawa 2011, s. 24.

** Autorzy koncepcji numeru: Łukasz Pawłowski i Jarosław Kuisz

*** Współpraca: Marta Budkowska, Emilia Kaczmarek, Błażej Popławski, Ewa Serzysko.

**** Ilustracje i infografika: ola.das (http://oladas.blogspot.com/)

„Kultura Liberalna” nr 258 (50/2013) z 17 grudnia 2013 r.