Jerzy Pilch mawia, że podczas najważniejszych imprez tylko idioci wybierają sobie mecze do obejrzenia. Człowiek w pełni władz umysłowych ogląda wszystko, bo nie ma meczów ważnych i nieważnych, co ostatnie miesiące w najważniejszych klubowych rozgrywkach udowodniły ponad wszelką wątpliwość. O Lidze Mistrzów i angielskiej Premier League pisze jednak na bieżąco Michał Okoński, więc wszystko, co powinno, zostaje napisane. Poza tym skoro pisze Okoński, ja powinienem się schować. Wiceszef „Tygodnika Powszechnego”, autor bloga i (fenomenalnej!) książki „Futbol jest okrutny”, pisze tak, że takim jak ja niespecjalistom pisać zwyczajnie nie wypada, bo z czym do ludzi. Jest to do sprawdzenia na co dzień, a dziś na przykład na stronie gazeta.pl w znakomitym „Alfabecie Ligi Mistrzów”.
Zatem o piłce nie będzie, ale jedno wyznać muszę. Teatralne obowiązki na krakowskim festiwalu Boska Komedia sprawiają, że oszczędzę sobie dzisiejszy mecz Legii z Apollonem Limassol. Oszczędzę sobie i wcale mi nie jest przykro. Przeciwnie, rad nawet jestem, że nie obejrzę kolejnej zawstydzającej klęski mistrza Polski. Po każdej z dotychczasowych (przypomnijmy, Legia rozegrała dotąd pięć spotkań, zanotowała pięć porażek, w pięciu meczach nie zdobyła gola i pewnie zmierza po tytuł najgorszej drużyny w całej historii Ligi Europejskiej) reagowałem coraz większym rozbawieniem. Po nim przychodziło jednak niedowierzanie, że gracze Legii tak bardzo rozmijają się z honorem. Do niedawna powtarzali bowiem, iż grają dobrze, tylko zła piłka do siatki wpaść nie chce. Albo ich sędzia oszukał. Słuchałem tego i narastała we mnie pogarda. W każdym normalnym kraju za taką grę spotkałyby ich w klubie grube nieprzyjemności, a trener musiałby szukać sobie nowej roboty. Nie u nas, chociaż Legia przegrywa nie tylko z Lazio, ale i z Lechią oraz Podbeskidziem Bielsko Biała. Później wygrywa, więc mamy status quo. Tylko zainteresowani, tacy jak choćby niżej podpisany, powoli, acz nieodwracalnie tracą zainteresowanie.
Tyle o futbolu – jednak nie mogłem sobie darować. Z innej beczki. Mało kto uwierzyłby, że w naszych raczej odwracających się od kultury wysokiej mainstreamowych mediach w ostatnich dniach niepodzielnie zacznie rządzić teatr. Najpierw Stary w Krakowie, o którym wypowiedzieli się już chyba wszyscy, zabrakło tylko słów prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Teraz zaś dziennikarze wyśledzili, że warszawskiemu Teatrowi Dramatycznemu odebrano imię Gustawa Holoubka, z czym nie zgadzają się żona i syn wielkiego aktora. No i kolejna afera gotowa. Tymczasem sprawa jest czysto administracyjna, bo jak wiadomo Teatr Dramatyczny połączono z Teatrem Na Woli, tworząc nową instytucję. Patronem Dramatycznego był Gustaw Holoubek, patronem Teatru Na Woli – Tadeusz Łomnicki. Po oprotestowanej poniewczasie decyzji Holoubek patronuje scenie w Pałacu Kultury, a Łomnicki tej przy Kasprzaka. Tak jak inny wielki artysta teatru, Jerzy Grzegorzewski, którego imieniem nazwano dużą scenę Teatru Polskiego we Wrocławiu i małą Narodowego w Warszawie. Imieniem innej wielkiej aktorki Joanny Bogackiej nie nazwano całego Teatru Wybrzeże w Gdańsku, ale jego scenę kameralną w Sopocie. Naprawdę nie ma w tym niczego zdrożnego, choćby nie wiem jak skrupulatnie szukać.
Widać jednak mniemane teatralne afery są ostatnio w wyjątkowej w cenie. Mimowolnie stałem się elementem jednej z nich, bo o tym, że nisko oceniłem rolę Małgorzaty Kożuchowskiej w „Kotce na gorącym blaszanym dachu” Tenneesse Williamsa napisały nawet portale plotkarskie i pisma yellow. Napisałem, co napisałem, swą opinię o roli Kożuchowskiej i spektaklu w całej rozciągłości podtrzymuję. Tyle tylko, że czytelnicy moich tekstów – jestem o tym przekonany – nie są tymi samymi, którzy serio traktują doniesienia owych portali. I do nich adresowałem swą recenzję. Dlatego rozgłos wokół niej, włącznie z groteskowym sprawdzaniem samopoczucia „zaatakowanej” przeze mnie aktorki, budzi we mnie jedynie litość i rozbawienie.
Kiedy się czyta o tych wszystkich teatralnych burzach w szklance wody, powraca jedna myśl. Jakie czasy, takie afery. Niestety.