Kogo drażnią nierówności?

Kilka lat temu grupa naukowców przeprowadziła prosty eksperyment. Dwie małpy kapucynki umieszczono w przezroczystych klatkach obok siebie, a następnie pierwszą z nich poproszono gestem, by oddała badaczowi leżący w jej klatce kamień. Za wypełnione zadanie kapucynka otrzymała kawałek ogórka. Choć nie jest to przysmak tych zwierząt, małpa była zadowolona z otrzymanej nagrody. Sytuacja zmieniła się natychmiast, gdy druga z małp biorących udział w eksperymencie za wykonanie dokładnie tego samego zadania otrzymała – cenione znacznie wyżej niż ogórek – winogrono. Kiedy pierwsza małpa zauważyła tę jawną niesprawiedliwość, odmówiła przyjęcia dotychczasowego wynagrodzenia, demonstrując swoje niezadowolenie. Okazuje się, że pewien sposób rozumienia sprawiedliwości nie jest właściwy jedynie ludziom. A jednak to nasz gatunek dopuszcza nierówności społeczne na poziomie w świecie zwierząt absolutnie nie do pomyślenia.

Jeszcze w połowie lat 60. XX wieku, czyli okresie bardzo szybkiego wzrostu amerykańskiej gospodarki, płaca prezesa dużej firmy w USA była średnio 25-krotnie wyższa niż płaca jego przeciętnego pracownika. Niespełna pół wieku później, kiedy gospodarka Stanów Zjednoczonych wciąż boryka się ze skutkami recesji, a wzrost gospodarczy nie przekracza 2,5 proc., średnie zarobki prezesa są wyższe od zarobków przeciętnego pracownika… 270 razy. To oznacza, że na miesięczną pensję swojego przełożonego przeciętny Amerykanin musiałby pracować blisko 23 lata.

W odpowiedzi na postępujące zróżnicowanie dochodowe społeczeństwa w Szwajcarii grupa obywateli wystąpiła z inicjatywą ustawowego ograniczenia płac prezesów tak, aby nie mogły przekraczać dwunastokrotności zarobków najgorzej opłacanego pracownika ich firmy. Pod inicjatywą podpisało się 100 tysięcy osób, ale ostatecznie została ona zdecydowanie odrzucona w referendum. Czy to oznacza, że Szwajcarzy i Amerykanie, podobnie jak mieszkańcy innych krajów, gorzej rozumieją pojęcie sprawiedliwego wynagrodzenia niż małpy kapucynki?

Nierówności są dobre…

Sprawa nie jest niestety tak prosta. Wiele teorii socjologicznych oraz ekonomicznych podkreśla funkcjonalność nierówności. Zgodnie z tymi wyjaśnieniami część członków społeczeństwa musi zarabiać więcej, ponieważ wykonują funkcje o większej społecznej użyteczności, zwykle wymagające także lepszego przygotowania. Zamieść ulicę potrafi przecież niemal każdy, podczas gdy przeprowadzenie skomplikowanej operacji wymaga lat ciężkiej pracy i praktyki. To dlatego chirurg powinien zarabiać więcej niż szeregowy pracownik Zakładu Oczyszczania Miasta. Wyższe zarobki są w tym wypadku nie tylko sprawiedliwe. Pełnią również funkcję motywacyjną – skłaniają ludzi do inwestowania w siebie w oczekiwaniu na zwrot tej inwestycji w przyszłości. Mało kto chciałby poświęcać lata na naukę ludzkiej anatomii, jeśli cały ten wysiłek nie przekładałby się w żaden sposób na wyższy standard życia.

A co jeśli ludzie otrzymują nierówne wynagrodzenie za wykonanie dokładnie tej samej pracy? Pracownik fabryki telefonów w Chinach za złożenie tej samej liczby modeli tego samego aparatu otrzyma jedynie ułamek sumy, jaką zarobi jego niemiecki czy amerykański odpowiednik. Niektórzy ekonomiści uzasadniają to zróżnicowanie odmienną efektywnością pracy. Być może robotnik niemiecki jest po prostu znacznie sprawniejszy w wykonywaniu swego zawodu niż robotnicy krajów rozwijających się.

Oba te wyjaśnienia mają wiele słabych punktów. Czy społeczna użyteczność pracy maklera giełdowego, znanego aktora lub piłkarza jest naprawdę kilkaset razy wyższa niż pracy nauczyciela, policjanta czy drobnego przedsiębiorcy? I czy mieszkaniec bogatego kraju może być w swoim zawodzie kilkadziesiąt raz bardziej wydajny niż mieszkaniec biedniejszej części globu? Skoro już na pierwszy rzut oka widać, że nie jest to prawdą, czy nie powinniśmy wprowadzić jakichś odgórnych mechanizmów – na przykład zróżnicowanych stawek opodatkowania – pozwalających na redystrybucję dochodów i redukcję nierówności?

Nie ma takiej potrzeby – usłyszymy z pewnością od wielu ekonomistów. Dokona za nas tego wolny rynek. Jeśli płace w jakimś zawodzie będą zbyt wysokie, wzrośnie podaż ludzi wykształconych w tej dziedzinie, co po dłuższym czasie doprowadzi do obniżki cen danej usługi, a w rezultacie spadku zarobków. Pomijając już fakt, że system gospodarczy nigdy nie działa w tak prosty sposób, nawet gdyby doszło do takiej autokorekty, okres zwiększonych nierówności może mieć poważne konsekwencje społeczne i polityczne, które doprowadzą do utrwalenia istniejących podziałów.

Dzielimy tort czy pieczemy nowy?

W przemówieniu wygłoszonym na początku grudnia prezydent Barack Obama nazwał nierówności „kluczowym wyzwaniem naszych czasów” („defining challenge of our time”). Słowa prezydenta wywołały sprzeciw części komentatorów, którzy argumentowali, że o wiele poważniejszymi problemami są choćby wysokie bezrobocie czy powolny wzrost gospodarczy. Ich argument można streścić następująco – zamiast zastanawiać się nad bardziej sprawiedliwym dzieleniem tortu, lepiej pomyśleć nad tym, jak tort… powiększyć tak, aby wszyscy dostali więcej. Jak to zrobić? Jeśli w kieszeniach bogatych zostanie więcej pieniędzy, te środki zostaną wykorzystane na inwestycje i ostatecznie przełożą się na poprawę stanu całej gospodarki.

W rozmowie z „Kulturą Liberalną” ekonomistka Joanna Tyrowicz przekonuje, że zależność nie jest w tym wypadku tak prosta, bo wiele inwestycji nie stymuluje wzrostu zatrudnienia. Co gorsza, jak dowodzi tygodnik „The Economist”, nawet wzrost gospodarczy nie musi przekładać się na poprawę sytuacji większości społeczeństwa. Podczas niezłych dla amerykańskiej gospodarki lat 2000–2007 mediana dochodu dla 60 proc. gospodarstw domowych w Stanach w ogóle się nie zmieniła. A obecnie – choć od 2009 r. gospodarka mozolnie wychodzi z kryzysu – realne dochody 95 proc. Amerykanów wciąż spadają.

Okazuje się, że nawet kiedy tort rośnie, znaczna część społeczeństwa otrzymuje coraz mniejszy kawałek. W takiej sytuacji wprowadzanie reform pobudzających gospodarkę dla większości Amerykanów nie ma sensu, bo oni i tak z owego ożywienia nie skorzystają. To trochę tak, jakbyśmy dla poprawienia znajomemu nastroju urządzili przyjęcie, na które nasz przybity kolega nie dostałby zaproszenia. Wzrost gospodarczy to wskaźnik ekonomiczny ważny o tyle, o ile przekłada się na poprawę standardu życia ludzi. Jeśli jego owoce trafiają tylko do wybranych, to rację ma prezydent Obama, kiedy mówi, że nierówności są dla Stanów Zjednoczonych bardzo poważnym wyzwaniem.