Przez cały 2013 r. pisało się bowiem o sprawach poważniejszych, na przykład o narodzinach demokracji z ducha muzyki czy o zharmonizowaniu jakości dźwięku na dworcach PKP z jakością całego kolejnictwa pasażerskiego. Dla urozmaicenia – śledziłem tropy, wiodące od bachowskich kantat do umiłowania głupoty, a nawet od listy przebojów do gospodarki rynkowej. Jeśli pisałem o „Helokaniu” – arcydziele pieśni śląskiej – to w kontekście pracy, wyróżniającej ten region. Jeśli o „Białej fladze”, to o założeniach polityki kulturalnej w stanie wojennym. Jeśli o mordowaniu rynku muzycznego, to i o kacykozie, pleniącej się w samorządach miejskich. Teraz będzie o ładnej piosence i – niestety – o brzydkich pieniądzach.

Wiersz z uchem w środku

Wątek finansowy poprzedzę wierszem, nadającym się na ładne rozpoczęcie nowego, 2014 roczku:

nie bój się chodzenia po morzu
nieudanego życia
wszystkiego najlepszego
dokładnej sumy niedokładnych danych
miłości nie dla ciebie

czekania na nikogo
przytul w ten czas nieludzki
swe ucho do poduszki
bo to co nas spotyka
przychodzi spoza nas

Wiersz księdza Jana Twardowskiego rozsławił Mieczysław Szcześniak genialną interpretacją piosenki „Spoza nas”. Prawie wszystko w tym tekście potwierdza się w naszym życiu. Wszak w nowym roku nie musimy bać się „wszystkiego najlepszego”. Na pewno aż tyle nam nie grozi, bez obaw. Łatwiej o „nieudane życie, czekanie na nikogo i o miłość nie dla ciebie”. To przyjdzie samo.

Ale pozostaje jeszcze – wytłuszczona przeze mnie – „dokładna suma niedokładnych danych”. W refleksyjnym wierszu ks. Twardowskiego pasuje to do poduszki jak dokładna pięść do niedokładnego – za chwilkę – nosa. Dlaczego poeta sięga do takiej dziwnej arytmetyki? Dlaczego nie napisał, że prawie dwa plus prawie dwa daje prawie dokładnie cztery? Czyżby dlatego, że nie był pewny, czy daje naprawdę? A dlaczego każe nam nie bać się tej dokładnej sumy? Ano chyba dlatego, że sam się jej boi. I ma rację. Bo trza się bać!

Potęga pięciu groszy 

W PRL najpopularniejsza (czytaj: przez długie lata jedyna) miętowa pasta do zębów kosztowała niezmiennie 3,05 zł, czyli trzy złote i pięć groszy. Nigdy nie kupowało się dwóch past naraz, więc problem tych pięciu groszy stawał zawsze twardo na sklepowej ladzie. Zwykle kładłem tam dwie dwuzłotówki, a sprzedawczyni rugała mnie, że znów każę jej męczyć się wydawaniem reszty. Podobnie na poczcie. Prowadziłem ożywioną korespondencję i co parę dni chodziłem na pocztę nadać list polecony, ale znów: prawie zawsze tylko jeden list naraz, a znaczek na taki list przez kilkadziesiąt lat kosztował 1,55 zł.

Poczta to nie sklep. Tu nie ma żartów z pięciu groszy. Nie masz? Nie nadasz! Chyba że poczekasz, aż ktoś przyniesie akurat pięć groszy i będzie czym wydać resztę. Nie było w tym nawet wymuszenia, bo panie (nigdy nie było mężczyzn w okienku) na poczcie nie przyjmowały napiwków. Za to używały sobie na biednym nadawcy, ile wlazło. Wiedziały, że całą kolejkę mają po swojej stronie, a zbesztany klient nie ośmieli się odpowiedzieć nie tylko z obawy, że po godzinie stania nie zostanie obsłużony. On naprawdę czuł się winny: „znowu, cholera, zapomniałem o tych przeklętych pięciu groszach!”

Niekiedy wiązało się to z przeżyciami wręcz traumatycznymi, gdy pani z okienka, nie szczędząc komentarzy, długo szukała owych pięciu groszy reszty najpierw w pojemniku na bilon, później – z uprzejmości – w prywatnej portmonetce, a następnie u bliższej i u coraz dalszej koleżanki. Brr! Cała kolejka dawała do zrozumienia, że winny temu nieszczęściu petent nie powinien nawet zapaść się ze wstydu pod ziemię, bo to za mała kara. Takiego to wystrzelić w kosmosa!

Po kilku podobnych doświadczeniach obliczyłem niedokładną sumę czasu, poświęconego w ciągu roku na tak dokładne poszukiwanie i wydawanie pięciogroszówek. Gdyby to w całym kraju przeliczyć na roboczogodziny – wyszłoby siedemdziesiąt siedem milionów, a to znów przekłada się na trzy tysiące siedemset pięćdziesiąt cztery etaty, potrzebne w PRL-u tylko do obsłużenia pięciogroszowych końcówek. A bywały też końcówki trzy- i siedmiogroszowe. Ile to wymagało etatów, kalkulatorku?

99 groszy na hiperidiotuff

PRL należało obalić ze względu na te pięciogroszowe absurdy. Zadanie zostało wykonane i od razu zyskaliśmy tysiące rąk, które można było skierować do bardziej sensownej pracy. Szybko jednak się okazało, że tej pracy za bardzo nie ma. Jak w tej sytuacji ratowała się poczta? Sprawdzam teraz kwoty, wypisane na uzbieranych w III RP setkach dowodów nadania listów poleconych. Kwerenda przyniosła wyniki szokujące. Otóż po denominacji za prawie wszystkie przesyłki płaciłem po kilka złotych, kilkadziesiąt groszy i koniecznie pięć groszy na końcu! Od roku 1989 ceny zmieniały się dziesiątki razy, a ja mam dowód, że wytężonej pracy pocztowców nad kolejną wersją cennika zawsze towarzyszyła główna wytyczna etatotwórcza: od każdej zbyt okrągłej ceny odejmij (lub dodaj) pięć groszy!

2,85; 3,35; 3,45; 3,65; 3,75; 3,95; 4,15 – to najpopularniejsze opłaty, odnotowane w różnych latach na zachowanych kwitkach. Sprawdzam więc cennik, obowiązujący na przełomie 2013/14. No i wszystko się zgadza: najtańsza przesyłka ekonomiczna w gabarycie „B” kosztuje równo 5,95. Rewelka! Gdybym nie sprawdził w internecie – bym nie uwierzył. Czytam dalej. Jeżeli taka sama przesyłka waży więcej niż 350 g, ale mniej niż 1000 – płacimy 6,95. Naprawdę!!! Wyliczyli to z dokładnością do drugiego miejsca po przecinku. I choć waga jednego listu może być o 186 proc. wyższa niż drugiego – za oba zapłacimy tyle samo.

Wykrywszy taką kumulację idiotyzmu, muszę odsapnąć i przypomnieć sobie, że w PRL za jedno jajko, które kosztowało dwa złote, mogłem spokojnie nadać list polecony za 1,55 zł i jeszcze nie tylko starczyło na znaczek za 40 groszy na pocztówkę, ale jeszcze wracałem z całą pięciogroszówką reszty do domu. Teraz za jeden list polecony muszę zapłacić co najmniej pięć jajek klasy pierwszej, a mniejszych – dziesięć. Tak rozwierają się nożyce między kosztem usług państwowych, a zarobkiem producenta jaj. Choć z drugiej strony – dzięki temu cennikowi przynajmniej starczy na pensje dla pań, wydających pięciogroszowe reszty.

Uspokoiwszy się jajkami na twardo, mogę znów zajrzeć do podstawowej części cennika pocztowego, by sprawdzić koszt nadania najtańszej przesyłki priorytetowej. No i znajduję… 4,55! Już mnie to nie oburza. Raczej śmieszy, bo w 2014 r te jaja zrobią się kwadratowe. Ale nie oskarżam pocztowców o inspiracje płynące z kręgów hipermarketowych, gdzie ceny lubią się kończyć 99 groszami. Wszyscy wiedzą, że to jest haczyk na idiotów i emanują tolerancją, a niektórzy – jak ja – brakiem tolerancji. Po prostu nigdy nie kupuję towaru z końcówką -,99, bo to by mi ubliżało. Ale na poczcie nie mam wyboru, poza tym – pięciogroszowa końcówka gwarantuje, że tam wcale jeszcze nie zalągł się hipermarket. Na poczcie wciąż zalegają sympatyczne, a nawet symptomatyczne złogi jedynie słusznych idei cenotwórczych niezawodnie wypróbowanych w PRL, choć sama PRL na cenotwórstwie się lekko pośliznęła, ale znów nie dotyczyło to jajek, lecz raczej kur tudzież wieprzków, i to w całych półtuszach.

Duch poczty niepożyty

Pod koniec grudnia nasze umiłowane Polskie Radio na wszystkich swoich falach nadaje przezabawną reklamę abonamentu radiowo-telewizyjnego. Co włączę odbiornik – leci i leci nachalna propaganda jak w PRL. Po siedemnastym tego rodzaju gwałcie przez ucho wyłączyłem radio na dobre i zacząłem pisać ten artykuł, bo jeden element reklamy wydał mi się dziwnie znajomy, by nie rzec – inspirujący.

Otóż abonament płacimy na poczcie, więc mogę pozostawać przy nadziei, że siłą rzeczy również cenotwórstwo musi być podciągnięte pod obowiązujący tam standard pięciogroszowy. Włączam reklamę ponownie i słucham starannie: za dwa miesiące „używania” (do czegokolwiek) radia mam zapłacić okrągłą sumkę 11,45 zł. Gdybym przez te dwa miesiące chciał jeszcze oglądać telewizję – należy się 37,45. Policzyli to niesłychanie dokładnie, ale to jeszcze nic. Gdybym tak sobie zaszalał i zapłacił za używanie radia i telewizora za cały roczek 2014 – muszę wysupłać aż pięciocyfrową (!) kwotę: 208,45 zł.

Teraz idę dalej, by sprawdzić, skąd się bierze to szaleństwo hiperdokładności. Czytam więc ustawę o opłatach abonamentowych i doznaję szoku poznawczego. Oto nasi cudowni posłowie osiem lat temu ustalili, że w 2006 r. płacić się będzie za miesięczne „używanie” radia 5,94 zł, a jak do tego dojdzie telewizor, to 18,68 zł. Z kolei w następnych latach ustawa każe to rewaloryzować o wskaźnik inflacji i już. Nie wiadomo, z jak niedokładnych danych wysmażono tak hiperdokładną sumę, która zresztą z roku na rok musi tracić jakikolwiek związek z owymi danymi. Ale wiemy najważniejsze: hipermarket zalągł się w sejmie! Wszak kwotę 5,94 różni do 5,99 zaledwie jedna pięciogroszówka.

Wprawdzie w tej samej ustawie sejm nakazuje niby opłaty abonamentowe zaokrąglać w górę do pełnych 10 gr., ale posłowie na wszelki wypadek wymyślili cały system kolejnych przepisów, unieważniających każdy przebłysk zdrowego rozsądku, więc mamy to, co mamy. Czy coś tu jest jeszcze do dodania na Nowy Roczek dla ducha lub ucha? Owszem: „przytul w ten czas nieludzki / swe ucho do poduszki”. A telewizor wyłącz. Dopiero wtedy możesz się nie bać… „wszystkiego najlepszego”.