Szanowni Państwo,
autor „Deklaracji niepodległości” i prezydent Stanów Zjednoczonych, Thomas Jefferson, miał powiedzieć, że „każde pokolenie potrzebuje rewolucji”. Współczesna Europa masowych ruchów sprzeciwu doświadczyła choćby podczas protestów studenckich w 1968 r. W Europie Wschodniej 25 lat temu liberalna „jesień ludów” rozmontowała żelazną kurtynę. Ruchy oburzonych wydawały się ledwie cieniem dawnych protestów. W opinii wielu osób Stary Kontynent znów ogarnął letarg. Czyżby Europa znów oczekiwała na polityczne trzęsienie ziemi? Choćby na masowy sprzeciw bezrobotnych, młodych ludzi?
Powodów do rozgoryczenia Unią na pewno nie brakuje. Niedawno nawet przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz powiedział, że nie wierzy w mocne uczucia do instytucji UE, lecz w namiętność obywateli do idei zjednoczonej Europy. Jedno jest pewne: o kryzysie z 2008 r., który z nowojorskiej Wall Street błyskawicznie dotarł do brzegów Europy, rozmawiano głównie w kategoriach ekonomicznych. Politycy spierali się: „budżetowe zaciskanie pasa” czy „polityka wzrostu gospodarczego”? A może należy zadać inne pytanie. O to, czy europejski kryzys sięga znacznie głębiej, a mianowicie: kultury, instytucji i polityki. W latach 70. chorym człowiekiem Europy nazywano pogrążoną w kryzysie Wielką Brytanię, na początku lat 90. – Niemcy. Dziś poza Republiką Federalną niemal cała Unia Europejska przypomina szpital wypełniony pacjentami potrzebującymi leków na rozmaite schorzenia. Zatem UE jako lazaret?
Zdaniem naszego dzisiejszego rozmówcy, profesora Marcina Króla, głęboką przyczyną tego stanu rzeczy jest to, że Europejczycy zrezygnowali ze stawiania najważniejszych pytań o wspólną przyszłość. O istotę liberalizmu i demokracji, o problem uroków nacjonalizmu, o wagę Kościoła katolickiego czy znaczenie religii dla duchowości mieszkańców Kontynentu. „Gdyby Kościół przez ostatnie 300 lat poświęcił tyle uwagi filozofii co seksowi, to byłby dzisiaj potęgą intelektualną” – stwierdza Król za francuskim historykiem Alainem Besançonem. I przypomina, że cechą szczególną cywilizacji europejskiej była zdolność do krytycznej autoanalizy i samonaprawy. Dziś, niestety, po tej zdolności nie został ślad.
Na szczęście, gdy Łukasz Pawłowski i Tomasz Sawczuk pytają Króla o kondycję polskiego liberalizmu, pojawia się nuta optymizmu. Osiągnięciem myśli liberalnej jest wyrwanie ludzi spod zniewalającego wpływu opinii publicznej. I to nie tylko w miastach. Jak stwierdza nasz rozmówca: „Mieszkam na wsi od 25 lat i zmiana jest horrendalna. Posiadanie dziecka bez ślubu i rozmaite inne zjawiska niegdyś powodujące stygmatyzację, oburzenie, obmowę, dzisiaj nie wywołują takich reakcji”. Tylko czy w tym krajobrazie pozostaje miejsce na solidarność czy więzi grupowe?
Z całą pewnością rozmowa z Królem przypomina, że w Unii Europejskiej Polska nie powinna już zajmować pozycji biernego gracza. Winniśmy włączyć się do budowania europejskiej wizji w chwili, gdy na zachodzie Starego Kontynentu wyraźnie widać wyczerpanie unijnego paliwa. Może nasza nadzieja w zjednoczoną Europę, w połączeniu ze skłonnością do narzekania na otaczającą rzeczywistość, przyniosie tutaj nieoczekiwane owoce? Może rzeczywiście jesteśmy, jak to określił T. G. Ash, „rezerwuarem unijnej nadziei”? O tym rozmawiamy w najnowszym temacie tygodnia z jednym z najważniejszych polskich intelektualistów.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja
System musi upaść. Czy będziemy wisieli na latarniach?
Z Marcinem Królem o złożonych przyczynach dzisiejszego kryzysu Europy oraz przyszłości religii, demokracji i liberalizmu rozmawiają Łukasz Pawłowski i Tomasz Sawczuk.
Łukasz Pawłowski: W książce „Europa w obliczu końca” pisze pan, że kryzys na Starym Kontynencie ma o wiele głębsze przyczyny niż wyłącznie gospodarcze. Pana zdaniem to kryzys duchowy, intelektualny i polityczny, a u podłoża wszystkich tych jego aspektów tkwi strach – strach przed czym?
Marcin Król: Przed stawianiem podstawowych filozoficznych pytań, mogących grozić naruszeniem panującego obecnie, letniego status quo. Boimy się stanąć z tym problemem twarzą w twarz. W słynnym eseju „Szukanie barbarzyńcy” Leszek Kołakowski zastanawiał się, na czym polega specyfika Europy, i doszedł do wniosku, że jest to jedyna ze znanych mu cywilizacji, która cały czas zadaje sobie zasadnicze pytania, sama się krytykuje i dzięki temu sama się naprawia. Moim zdaniem Europa przestała to robić, wyłączyła mechanizmy autoregulacyjne.
ŁP: Wynika z tego, że ostatnie pół wieku to okres intelektualnego gnuśnienia Europy. Czy pana zdaniem takie wydarzenia jak rok 1968 we Francji czy Sobór Watykański II nie miały żadnego trwałego wpływu?
Rok ’68 to było poważne zdarzenie, ale właściwie ostatnie do tej pory. Poza tym było to wydarzenie mające charakter przede wszystkim negatywny, kontestujące istniejący porządek, a nie proponujące nic w zamian. Ostatecznie ci ludzie zostali albo wypchnięci, albo – jak Joschka Fischer czy Daniel Cohn-Bendit – wchłonięci przez system. Dziś nawet takich ruchów sprzeciwu nie ma. Kilka dni przed naszą rozmową byliśmy świadkami kolejnego przykładu bierności Europy. To, co się dzieje obecnie na Ukrainie, i całkowity brak reakcji Unii Europejskiej na te wydarzenia jest wstrząsające. Europa przegrała jedną z najpoważniejszych batalii w powojennej historii i nie umie na to zareagować.
Tomasz Sawczuk: Jakie zatem pytania powinniśmy zadawać, by wyjść z kryzysu, i kto powinien to robić?
Kto? Zawsze ta sama grupa, czyli tzw. intelektualiści, przede wszystkim filozofowie polityki. Bez nich nie ma Europy. To jest kolejna cecha specyficzna tego rejonu świata. Tylko tu rozwijała się filozofia. Dziś jesteśmy świadkami straszliwego kryzysu tej nauki. Nawet jeśli doceniamy filozofów postmodernistycznych, nie można nie zauważyć, że jest to myśl czysto negatywna, rozpaczliwa oferta.
Jakie pytania powinni zadawać? Najważniejsze dla mnie pytanie dotyczy przyszłości demokracji. Nie twierdzę, że stoimy w obliczu bliskiego krachu. Proces powolnego gnicia może trwać nawet i sto lat. Niewątpliwie jednak demokracja w takim kształcie, jakim ją znamy, jest niesłychanie odległa nie tylko od ideału, ale nawet od wyobrażeń, jakie o demokracji miano 30-40 lat temu. Swego czasu naczytałem się i natłumaczyłem książek takich autorów, jak Robert Dahl, James Fishkin czy Giovanni Sartori. Wszyscy oni stawiali demokracji pewne wymagania. Z warunków wymienianych przez Dahla, jakie powinna spełniać dobrze funkcjonująca demokracja na poziomie państwa, dziś spełniony jest jeden, czyli częste, wolne i uczciwe wybory. Pozostałe, czyli m.in. władza w rękach wybieralnych przedstawicieli, dostęp do różnych źródeł informacji, inkluzyjne obywatelstwo, są spełniane jedynie w niewielkim stopniu. To sytuacja wymagająca „rewolucji demokratycznej”, czyli radykalnego odnowienia demokracji. Żadne łataniny – jak choćby pomysł wprowadzenia demokracji deliberatywnej – nie pomogą.
TS: W pierwszych zdaniach książki „Bezradność liberałów” pisał pan, że żyjemy w liberalnym świecie. Czy strach przed stawianiem poważnych pytań nie bierze się z przeczucia, że ten liberalny świat jest w istocie bardzo kruchy lub że już się skończył?
Nie. Jestem przekonany, że w dalszym ciągu żyjemy w liberalnym świecie. Podstawą liberalizmu jest definicja wolności autorstwa Milla – jeżeli realizując naszą wolność, nie przeszkadzamy nikomu innemu w realizowaniu jego wolności, to mamy do naszej wolności prawo. W tym podstawowym sensie większość społeczeństw europejskich jest liberalna.
TS: Dlaczego zatem wciąż mówimy o kryzysie liberalizmu?
Z liberalizmem stało się coś złego, a to dlatego, że jego utylitarna komponenta – która na pierwszym miejscu stawia dążenie do jednostkowej przyjemności – za bardzo zyskała na znaczeniu. Nawet wspominany Mill uważałby to za skandal, ponieważ dla niego liberalizm był liberalizmem odwagi. Mill nawoływał do realizacji „przyjemności wyższych”. W nich upatrywał sposobu na urzeczywistnienie wolności, ale żeby je znaleźć, należało prowadzić „eksperymenty życiowe”. Dziś wolność ma charakter masowy – każdy w ramach prawa i pewnych podstawowych obyczajów – może robić, co chce. Liberalizm stał się liberalizmem utylitarno-indywidualistycznym i ta jego cecha jest niebezpieczna.
TS: Mówi pan w pesymistycznym tonie o społeczeństwie liberalnym nastawionym na realizację indywidualnych przyjemności. Tymczasem także zapewnienie ludziom bezpieczeństwa, kolejny ważny cel liberalizmu, na który wskazuje pan w książkach, jest realizowany kontrowersyjnie. Systemy inwigilacji stosowane obecnie przez wiele krajów są tworzone właśnie w imię utrzymania pokoju społecznego. Wypełniają więc jeden z liberalnych celów, choć – z tego co wiemy – zasady ich funkcjonowania są z gruntu antyliberalne. Czy zatem liberalizm, próbując osiągnąć swoje cele, nie podważa ostatecznie swoich fundamentów?
I tak, i nie. Tak naprawdę istotnym pytaniem jest: czego bronimy? Czy wskutek tego, że jesteśmy podsłuchiwani, dzieje się nam coś naprawdę złego? Na to pytanie bardzo trudno udzielić jasnej odpowiedzi. Niektórzy twierdzą, że państwo, monitorując nas, spełnia po prostu swoje funkcje utrzymania pokoju. Dopóki nie zacznie na przykład sterować naszymi upodobaniami, wszystko jest w porządku. Państwo nie chce być wobec nas opresyjne. Ono nas tylko zabezpiecza, a przy okazji sprawdza. Co z tego złego wynika? Co nas tak oburza? Dla mnie to nie jest do końca jasne, szczególnie, że jednocześnie nie chcemy naprawdę wykorzystywać naszej wolności. Jeżeli chcielibyśmy to robić, na przykład tworząc jakieś pozasytemowe formy życia publicznego – co, nawiasem mówiąc, wydaje się w naszych czasach wskazane – to być może ten podsłuch byłby bardzo niebezpieczny. Ale dopóki żyjemy w spokoju, pijemy w domu whisky i czytamy książki, to co z tego, że ktoś o tym wie?
TS: Wspominał pan jednak o Millowskim modelu życia eksperymentalnego, który wymaga odwagi wyjścia poza to, co znane. Mechanizmy inwigilacji naruszają fundamentalny dla liberalizmu podział na sferę publiczną i prywatną, sprawiając, że nawet w sferze prywatnej jednostka nie ma śmiałości eksperymentować i poddaje się autocenzurze.
Nie umiemy jeszcze powiedzieć, jaki wpływ na demokrację i liberalizm będzie miał rozwój technologii informatycznych, a w szczególności internetu. Mnóstwo się o tym pisze, ale wszystko przypomina jeszcze wróżenie z fusów. Technologia przynosi ograniczenia wolności, lecz nieporównanie większym ograniczeniem, z którego się wydobyliśmy, była presja opinii społecznej, czyli pytanie o to, „co ludzie powiedzą”. Mieszkam na wsi od 25 lat i zmiana jest horrendalna. Posiadanie dziecka bez ślubu i rozmaite inne zjawiska niegdyś powodujące stygmatyzację, oburzenie, obmowę, dzisiaj nie wywołują takich reakcji. Uwolnienie się od nacisku opinii społecznej to fantastyczne zwycięstwo liberalizmu. W to miejsce pojawiła się nowa presja związana z technologią, ale jest ona w tej chwili nieporównanie mniej groźna.
TS: Masowa inwigilacja nie musi przeciwdziałać celom liberalizmu?
Nie. Prawdziwe zagrożenie pojawi się wówczas, gdy liberalizm osłabi jeszcze bardziej demokrację albo demokracja sama się jeszcze bardziej osłabi. Innymi słowy, jeżeli nadzór nad nami będzie zmierzał do liberalnego absolutyzmu oświeconego.
ŁP: Jaki jest związek między liberalizmem a demokracją? Mówiąc o dominującym na Zachodzie systemie politycznym, właściwie automatycznie posługujemy się terminem „liberalna demokracja”. Pan stawia tezę, że tworzące ów termin pojęcia coraz częściej wchodzą ze sobą w konflikt.
Nie mam co do tego wątpliwości.
ŁP: Na czym ten konflikt polega?
Demokracja jest formą wspólnoty politycznej. Władza nie może być demokratyczna, jeżeli nie jest oparta na wspólnocie politycznej, niezależnie od tego, czy jest to wspólnota lokalna, czy na poziomie państwa. Liberalizm natomiast na pierwszym miejscu zawsze stawiał poszanowanie dla wolności jednostkowej. Z tego powodu pomiędzy tymi dwiema wartościami nieustannie dochodzi do tarć.
ŁP: Z drugiej strony na demokrację można też patrzeć jako wyłącznie pewien zbiór procedur wyboru władz. Tego właśnie dotyczą wymogi Dahla wobec ustroju demokratycznego, o których już wspomnieliśmy: dostęp do informacji, regularne wybory, możliwość stowarzyszania się i konkurowania o władzę itd. Moim zdaniem tak rozumiana demokracja bez komponentu liberalnego będzie zmierzać w prostej linii do tyranii większości. Można zabezpieczać się pewnymi rozwiązaniami instytucjonalnymi – np. wprowadzeniem wymogu większości kwalifikowanej przy podejmowaniu newralgicznych decyzji – ale aby trwale poradzić sobie z groźbą tyranii większości, niezbędny jest komponent ideowy.
Całkowicie się z tym zgadzam. Demokracja i liberalizm nie są skazane na konflikt i mogą się wzajemnie uzupełniać. Obecnie jesteśmy jednak daleko od tego ideału i, aby się do niego powtórnie zbliżyć, potrzebujemy liberalizmu, który nie odrzuca pytań o solidarność i sprawiedliwość, a także demokracji, która nie jest tylko maszynką do liczenia, lecz zmierza do budowania wspólnotowości.
ŁP: Czy tak kiedyś było?
W pełni oczywiście nigdy. Ale jednak jakiś czas temu było do tego znacznie bliżej. Kiedy broniono praw człowieka, sądzono, że broni się w gruncie rzeczy demokracji. Kiedy dzisiaj broni się praw człowieka, broni się niemal wyłącznie radykalnego liberalizmu. Wymowny jest przykład Holandii. To społeczeństwo głęboko liberalne, w którym pewne wolności zostały posunięte niesłychanie daleko. Jednocześnie, w tym samym społeczeństwie masowe poparcie zyskuje straszna wspólnota nacjonalistyczna, nienawistna w stosunku do imigrantów. To są ci sami ludzie.
ŁP: Rozumiem, że kiedy mówi pan o konflikcie między demokracją a liberalizmem, to ma pan w szczególności na myśli liberalizm, który na pierwszym miejscu stawia utylitarnie rozumianą, indywidualną przyjemność. Czy ten utylitarny charakter liberalizmu nie wynika z tego, że liberalizm jest dzisiaj całkowicie zdominowany przez jego komponent gospodarczy, a wręcz z nim utożsamiany?
Utylitaryzm to jest coś więcej – to dążenie do przyjemności i unikanie przykrości oraz związana z tym kultura. Nasza kultura została, w moim przekonaniu, dogłębnie przesiąknięta ideami utylitarystycznymi. To nie dotyczy wyłącznie gospodarki, ale także obyczajów, sposobów spędzania wolnego czasu itd. I to jest dla mnie ważniejsze – choć może nie dla świata, który bardziej przejęty jest kwestiami gospodarczymi – dlatego że ja po prostu lubię kulturę i niepokoi mnie uznanie jej wyłącznie za jeden z elementów uprzyjemniających życie.
TS: Kiedy wybuchł światowy kryzys gospodarczy, podniosło się wiele głosów, wskazujących na konieczność reformy obecnej formy kapitalizmu. Jeśli jednak zaakceptujemy pańską tezę o zwycięstwie liberalizmu utylitarystycznego, bardzo trudne do pomyślenia wydaje się ograniczanie np. chęci wydawania pieniędzy i tym samym realizowania kolejnych przyjemności. Jak w tym kontekście pozycjonowałby pan dzisiejsze relacje między kapitalizmem a liberalizmem?
Bardzo trudno jest zmienić mentalność ludzi, których dzisiaj stać na miłe przyjemności za stosunkowo niewielkie pieniądze. Zmiana tego stanu rzeczy jest nieprawdopodobnie trudna, dlatego nie sądzę, aby odbyła się ona bez istotnych zdarzeń o charakterze wstrząsowym. To jest nieco dziwne, bo choć mam się za umiarkowanego konserwatystę, jednocześnie uważam, że bez pewnego rodzaju wstrząsu nic się nie zmieni. Kilka lat temu uderzył w nas niesłychanie poważny kryzys – w pewnym sensie gorszy niż kryzys z 1929 r., bo wywołany w większym stopniu przez samych ludzi niż przez koniunkturę. A jednak wciąż cele naszych polityków i ekonomistów ograniczają się do tego, by wzrost gospodarczy skoczył z 1,5 proc. do 4 czy 5 proc. Co to zmienia?! Nieco zmniejszy się bezrobocie, nieco poprawią się płace i to wszystko. Taki cel możemy osiągnąć, ale czy jest możliwy powrót do tego samego miejsca? Wydaję mi się, że nie.
ŁP: „Istotne zdarzenie o charakterze wstrząsowym” to – jak rozumiem – eufemizm dla rewolucji?
By do niej doszło, muszą być spełnione dwa istotne warunki, które w gruncie rzeczy są niezależne od siebie. Z jednej strony, musimy stale rozważać nowe perspektywy relacji liberalizmu i demokracji, bo przecież ani z tego, ani z tego nie chcielibyśmy zrezygnować. A z drugiej, potrzebna jest przemiana społeczna, która rozbudzi ruchy na tyle gwałtowne, aby zabetonowany system, niedopuszczający innowacji politycznych, upadł. Ta rewolucja niekoniecznie musi polegać na tym, że będziemy wisieli na latarniach na Nowym Świecie. A może musi? Nikt z nas tego nie wie… Pokora historyka myśli nakazuje mi powiedzieć, że nikt nigdy nie przewidział żadnej rewolucji.
ŁP: Przewidywanie rewolucji zawsze najlepiej udaje się post factum. Chciałbym jeszcze wrócić do źródeł kryzysu, które pan wymienia. Jednym z nich jest konflikt pomiędzy religią a liberalizmem. Jest pan bardzo sceptyczny wobec możliwości ich pogodzenia. W „Europie w obliczu końca” pisze pan, że „nie ma katolicyzmu liberalnego i nie ma możliwości liberalizacji Kościoła, na co mają nadzieję niektórzy znani, acz całkowicie naiwni obserwatorzy”. Czy podtrzymuje pan tę opinię mimo ostatnich zmian w Kościele?
Całkowicie. Istnieją konkurencyjne sensy nadawane światu, które niegdyś prowadziły ludzi do strasznych wojen religijnych. Wielkie zwycięstwo liberalizmu i tolerancji polega na tym, że dziś nie prowadzą już do takich konfliktów. Ale od rzeczywistej akceptacji współistnienia nieuzgadnialnych sensów życia wciąż jesteśmy daleko. To przecież wstrząsające, że w preambule niedoszłej konstytucji europejskiej nie wymieniono chrześcijaństwa. To po prostu nieprawda! Chodzi więc o to, aby zgodzić się, że istnieją rozmaite religie świata interpretujące sens tej rzeczywistości, a należące do tradycji kultury europejskiej. Są one współrzędne i wzajemnie nieuzgadnialne. Są – jak się mówi po angielsku – incompatible.
TS: Czy jednak, aby zrealizować tę wizję, nie potrzebujemy idei Kościoła, który w Polsce nazywano „Kościołem otwartym”?
To jednak coś zupełnie innego niż liberalizm.
TS: Na czym więc idea Kościoła otwartego mogłaby polegać?
Przede wszystkim na myśleniu. W rozmowach o stanie Kościoła katolickiego zawsze przypominam sobie słowa wypowiedziane przez francuskiego historyka Alaina Besançona podczas pewnej konferencji w Polsce: „Gdyby Kościół przez ostatnie 300 lat poświęcił tyle uwagi filozofii, co poświęcił seksowi, to byłby dzisiaj potęgą intelektualną”. W Kościele widoczna jest najzwyczajniejsza w świecie bezmyślność. Tak naprawdę nie mamy ze strony Kościoła żadnych objawów wahania. A jeżeli człowiek się nie waha – podobnie nie wahają się przeciwnicy Kościoła – to nie padają podstawowe pytania. Bo przecież, gdy zadamy sobie te pytania, to zrozumiemy, że nic nie wiemy.
ŁP: Czy ta sytuacja wynika z rozleniwienia lub strachu przed nowoczesnością? A może niezdolność stworzenia katolicyzmu liberalnego jest immanentną cechą Kościoła, bo ten ostatecznie przypisuje sobie monopol na prawdę, dopuszczany zaś pluralizm jest zawsze warunkowy? Czy zatem katolicki liberalizm nie może istnieć z istoty rzeczy, czy też przeszkodą jest wyłącznie lenistwo bądź strach duchownych?
Oba te czynniki odgrywają pewną rolę. To, co nastąpiło w XIX w., choćby ogłoszenie w 1870 r. dogmatu o nieomylności papieża w kwestiach wiary i moralności, było wyrazem potwornego strachu intelektualnego i zupełnej niezdolności do wejścia w dyskusję ze światem. Warto zwrócić uwagę, że gdy Kościół polemizuje z różnymi poglądami, to w tych polemikach nigdy nie ma żadnego nazwiska. W znanej encyklice Piusa XI „Mit brennender Sorge” nie ma przecież nazwiska Hitlera ani słowa „nazizm”. Kościół jak gdyby nie chciał dotknąć tego zewnętrznego świata, tak bardzo boi się skażenia. To jakaś nieszczęsna droga, na którą Kościół wkroczył, a z której jest niesłychanie trudno mu zejść. Oczywiście próbował – choćby przez ustalenia Soboru Watykańskiego II, ale uważam, że obecnie Kościół, a na pewno Kościół w Polsce, w porównaniu z Vaticanum II zrobił krok wstecz. Jestem pełen podziwu dla papieża Franciszka za jego rozmaite zachowania, lecz nie sądzę, aby nawet on zdołał zejść z tej drogi.
TS: W swojej książce wspomina pan o jeszcze jednym źródle kryzysu Europy. Jest nim wzrost nastrojów nacjonalistycznych. Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy jest według pana zanik klasycznego patriotyzmu. Jak to rozumieć?
Patriotyzm to jest umiłowanie kraju swoich wyobrażeń i wartości z nim związanych. Taki rodzaj patriotyzmu może być – i często był – łączony z umiłowaniem innych ludzi. Nacjonalizm wyparł niemal całkowicie ten rodzaj patriotyzmu. Celnie pisał o tym Bismarck, który nacjonalizmem pogardzał, nazywał go trybalizmem, a nacjonalistów uważał za dzicz. Sądził jednak, że Europa nie ma innego wyjścia, bo to właśnie dzicz dorwała się do władzy na skutek upowszechnienia praw. I w moim przekonaniu miał rację. Nacjonalizm to jest sfera dziczy. Jako element kultury niższej jest dogłębnie sprzeczny z patriotyzmem i wynika ze zniszczenia pewnych form elitaryzmu.
TS: Czy liberałowie mogą zaproponować jakąś alternatywę dla tego rodzaju tendencji?
To bardzo trudne. Jest wiele zjawisk, które ludzie postrzegają jako zagrożenia i na które reagują negatywnymi emocjami – imigracja, przejmowanie przez Unię Europejską kolejnych kompetencji zarezerwowanych do tej pory dla rządów państwowych, konkurencja gospodarcza. Do tego dochodzi posuwające się moim zdaniem rozbestwienie społeczeństwa masowego. Z tym wszystkim radzić sobie można tylko na dwa, bynajmniej niewykluczające się sposoby. Pierwszy to liberalizm odwagi, wzmocnienie sił demokracji i liberalizmu, co z kolei wymaga zasadniczych przemian politycznych i instytucjonalnych.
TS: A drugi sposób?
Ja nie wierzę w świat, w którym demokracja elitarna jest społecznie nieakceptowana. Nie jest tak, że wszyscy są równie dobrzy, równie wartościowi – to najzwyczajniej w świecie nieprawda. Jest takie zdanie z „O demokracji w Ameryce” Tocqueville’a, które lubię przypominać, bo mało kto ma odwagę o nim mówić. Gdy Tocqueville – człowiek niewierzący – rozważa znaczenie religii w demokracji, mówi, że jest ona bardzo przydatna dla ludzi. „Dla wszystkich ludzi” – powiada, a następnie pada stwierdzenie, które stawia znak zapytania nad całym jego dziełem – „z wyjątkiem tych, którzy mają dość czasu, pieniędzy i inteligencji, żeby nie musieli być religijni”. To jest dowód tak radykalnego elitaryzmu, że dzisiejsi myśliciele obawiają się o nim przypominać. Tocqueville miał się właśnie za człowieka, któremu religia nie była potrzebna i rzeczywiście tak było. Ale to się niestety zdarza bardzo rzadko.
ŁP: Ale jak taką postawę pogodzić z liberalnym postulatem, by każdemu na równi przyznać prawo do realizacji własnej osobowości?
Moim zdaniem słowa Tocqueville’a świadczą o pogodzeniu się z faktem, że znaczna większość ludzi będzie korzystała z liberalizmu w niesłychanie umiarkowanym stopniu. I nie chodzi tu o ich niezdolność intelektualną – ludzie są często po prostu zbyt zajęci, zbyt leniwi, zbyt rodzinni, zbyt skłonni do przyjemności itd. W związku z tym ciężar myśli zawsze spoczywa na nielicznych. Jeśli owi nieliczni nie mają odpowiednich warunków, jeżeli nie są słyszani – a przecież dzisiaj nikt nikogo nie chce słuchać – jeżeli nie ma życia intelektualnego, wówczas demokracja nie może funkcjonować.
* Marcin Król, profesor filozofii. Wykładowca Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych UW. Ostatnio opublikował książki: „Czego nas uczy Leszek Kołakowski” (2010) i „Europa w obliczu końca” (2012) oraz „Klęska rozumu. Kulisy wielkich wydarzeń historii powszechnej” (2013).
** Łukasz Pawłowski, psycholog i socjolog, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.
*** Tomasz Sawczuk, doktorant w Instytucie Filozofii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
***
* Koncepcja Tematu Tygodnia: Łukasz Pawłowski i Tomasz Sawczuk.
** Współpraca: Michał Jędrzejek.
*** Ilustracje: Magdalena Marcinkowska [facebook.com/magdalenowo].
„Kultura Liberalna” nr 260 (52/2013) z 31 grudnia 2013 r.