Oto w numerze świątecznym „wSieci” (50/2013) – pismo, które zazwyczaj zasypuje czytelników mrowiem wiadomości złych, bardzo złych, dramatycznych i porażających – przygotowało pozytywnie brzmiący rarytas. Wystarczy jeden rzut oka na okładkę i już dowiadujemy się, że to Lech Łotocki zagra Lecha Kaczyńskiego w filmie „Smoleńsk” Antoniego Krauzego. „wSieci” sprawuje nad tym projektem coś na kształt nieformalnej pieczy. Swojego czasu na łamach tygodnika pojawił się przecież także wywiad z Ewą Dałkowską, w którym wybitna aktorka poinformowała, że to ona w „Smoleńsku” będzie Marią Kaczyńską.

Lech Łotocki na okładce wygląda godnie – niczym prawdziwy ojciec narodu. Lekko się uśmiecha, za nim widzimy choinkę, a więc zadbano i o element świąteczny. W środku rozmowa braci Karnowskich z aktorem. Traktują oni swego interlokutora z należnym szacunkiem, jaki wymusza przyszła jego rola, ale mają gotowy plan na wywiad. Podchodzą Łotockiego a to z jednej, a to z drugiej flanki, aby wymusić na nim potwierdzenie powtarzanych przez pismo tez. Im bardziej go podchodzą, tym bardziej on wymyka się, nie sytuując się po żadnej ze stron znanego konfliktu. Traktuje rolę zmarłego prezydenta jako ludzkie, ale też przede wszystkim zawodowe wyzwanie. Przywraca sprawom właściwe proporcje.

Zabawne w całej tej historii jest jednak coś całkiem innego. Wystarczyła jedna zawodowa decyzja, by dla „wSieci” Lech Łotocki stał się artystą z pierwszego szeregu, aktorem ważnym, wręcz wybitnym. Tymczasem idę o zakład, że chwilę przed przyjęciem przez Łotockiego roli Kaczyńskiego jego nazwisko w redakcji „wSieci” znali jedynie Kamila Łapicka i Przemysław Skrzydelski. Dla całej reszty, z braćmi Karnowskimi włącznie, był on artystą absolutnie anonimowym. Wystarczy jedna rola, by stać się idolem, emblematem dla części skłóconego polskiego społeczeństwa. Łotocki i Dałkowska powinni bardzo uważać, by w całym zamieszaniu przy produkcji filmu Krauzego pozostać wiernymi sobie, ale nie dać się ponieść tej fali.

Powiem otwarcie: chciałbym, aby „Smoleńsk” Krauzego powstał, aby częściowo sfinansował go Polski Instytut Sztuki Filmowej. Nie dlatego, że łoży na dzieła budzące na etapie produkcji dużo więcej wątpliwości. Bardziej ze względu na osobę reżysera. Jego filmy, z ostatnim „Czarnym czwartkiem” na czele, gwarantują, że i tym razem poniżej określonego poziomu twórca nie zejdzie. Co prawda słyszę stąd i zowąd, że będzie to obraz z tezą, obecnie trwają podobno jakieś perturbacje ze scenariuszem. Mniejsza o to. Najważniejsze wydaje się, że ta część polskiego społeczeństwa też ma prawo do swojej historii. Wersja Krauzego nie musi przecież i nie będzie jedyną obowiązującą. Dlatego nie ma żadnego powodu, aby nie miała ujrzeć światła dziennego. Tak jak w dziedzinie dokumentu mogą istnieć obok siebie i na swój sposób się dopełniać „Solidarni 2010” i „Krzyż” Ewy Stankiewicz oraz „Katastrofa” Artura Żmijewskiego.

Ewa Dałkowska i Lech Łotocki w obsadzie również wydają się bardzo dobrym wyborem. I na swój sposób paradoksalnym. Dałkowska od kilku lat należy do zespołu warszawskiego Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego; ze swymi poglądami jest w nim obcym, ale akceptowanym przez kolegów ciałem. Łotocki po przeprowadzce z Poznania, gdzie grywał w Teatrze Nowym w ważnych inscenizacjach Izabelli Cywińskiej, Janusza Nyczaka i Janusza Wiśniewskiego, od lat pracuje w TR Warszawa. Zazwyczaj pojawia się na drugim planie, ale jest tego planu żelaznym punktem. Widywaliśmy go między innymi w spektaklach Krzysztofa Warlikowskiego, Grzegorza Jarzyny, Jana Klaty, Krystiana Lupy. Zatem u artystów, z którymi raczej nie po drodze redakcji tygodnika „wSieci”. Choć może teraz, po decyzji Lecha Łotockiego, to się zmieni.