Przyznam, że dawno nic nie wprowadziło mnie w stan podobnego zdumienia. Co prawda w niedocenianiu rzeczy własnych acz wybitnych mamy niemałe zasługi (najlepszym wiecznie żywym przykładem początkowe odrzucenie „Pianisty” Romana Polańskiego), ale takiej reakcji na nowy film Wojciecha Smarzowskiego „Pod Mocnym Aniołem” jednak się nie spodziewałem. Tym bardziej, że poprzednie dzieło autora „Róży”, czyli „Drogówka”, zostało przyjęte ze zgodnym aplauzem, co – nie ukrywam – także mnie zaskoczyło.
Tamten film podobał mi się średnio. Wydawał się wycieczką Smarzowskiego w stronę czystego kina gatunkowego, która nie do końca się powiodła. Oglądałem „Drogówkę” na normalnym seansie w warszawskim multipleksie. Obok mnie radosnym rechotem reagowali na nią różnej maści, powiedzmy oględnie, dresiarze. Smarzowski wymierzył swój obraz właśnie w nich, oni tymczasem wyczytali z „Drogówki” serię żartów, zebranych jakby dla ich prywatnej zabawy. Ostatecznie przekonał mnie argument, że reżyser nakręcił tamten film dla pieniędzy i dla masowej widowni. Komercyjny sukces odniósł, zachował przy tym własny styl. Mógł w zamian znacznie mniejszym wysiłkiem zrobić kilka odcinków któregoś z seriali. Taki wybór musi budzić szacunek.
„Pod Mocnym Aniołem” to jednak zupełnie inna sprawa. Zekranizować powieść Jerzego Pilcha, której siła tkwi w piekielnej frazie pisarza, w jego podróżach w językowe meandry i ekwilibrystyczne popisy słowne, to rzecz niemal niemożliwa. Jeśli do tego weźmie się pod uwagę brudną fakturę obrazów Smarzowskiego można od razu założyć porażkę. Bo problem nie w tym, by utrwalić na taśmie alkoholowe ciągi, deliryczne oddalenia, wódczane upodlenia. Nie w tym, by z jak najbliższej odległości pokazać, jak bohater nie trzyma moczu na wystawnym bankiecie albo leży we własnych rzygowinach i gównie. Potraktowano filmowe „Pod Mocnym Aniołem” jak naturalistyczny zapis alkoholowej choroby.
Ktoś narzekał, że w filmie za mało jest Jurusia – mimo wspaniałej roli Roberta Więckiewicza. Co do Więckiewicza pełna zgoda. Jest to chyba najwybitniejsza dotychczasowa jego kreacja. Jej siła zasadza się na tym, że trzymając się najbardziej bolesnych konkretów alkoholowego upokorzenia, niepostrzeżenie urasta do rangi metafory, odpływa w chorą poezję. Podobnie zresztą jak cały film Smarzowskiego – jak najdalszy od serii obrazków z życia takiego czy innego pijaka. I dojmujący w tym, że tam gdzie Pilch pozwalał Jurusiowi uciekać w literacki kunszt, Smarzowski przygważdża go bezlitosnym kadrem. A jednak jeden i drugi pozwalają mu na ocalenie.
Chcę w to wierzyć. Wierzyć, że słynne ujęcie z góry, którym autor „Domu złego” kończy swe filmy oznacza teraz, że Jerzy ma wreszcie wolność wyboru. Pójdzie do baru „Pod Mocnym Aniołem” albo do niego nie pójdzie. Ale być może po raz pierwszy sam zdaje sobie sprawę, że istnieje w ogóle tego rodzaju alternatywa.
Więckiewicz gra człowieka, który o własnym uzależnieniu wie wszystko – w końcu Pilch samego siebie nazywa zawodowcem. Tyle tylko, jego bohater własną inteligencją oraz gorzką samoświadomością uwodzi świat. I nas, i kobietę-anioła – doskonale graną przez Julię Kijowską. Ma rację Pilch, gdy w wywiadzie dla „Kina” (1/2014) mówi o tym, że w kinie pijackim specjalną rolę ma kobieta zbawiająca pijaka. Wzorem takiej kobiety jest Elizabeth Shue z „Zostawić Las Vegas” Mike’a Figgisa. Julii Kijowskiej brakuje do niej bardzo, ale to bardzo niewiele.
Wszystko to sprawia, że na „Pod Mocnym Aniołem” trzeba patrzeć niczym na wielką metaforę pijanego świata, a przynajmniej nadwiślańskiego narodu. Być może ten film ma dla Smarzowskiego moc odczyniania uroków, nietrudno bowiem dostrzec w nim klamrę, bezpośrednie nawiązanie do początków własnej twórczości. Trzynaście lat temu nakręcił „Kurację” – spektakl telewizyjny (choć był to raczej film) według Jacka Głębskiego. Bartłomiej Topa zagrał w nim człowieka osadzonego w szpitalu psychiatrycznym, który z tej perspektywy przewartościowuje swe życie, dostrzegając szaleństwo otaczającego go, pozornie zgodnego z normami, świata. Spojrzenie Jerzego – zaskakująco trzeźwe mimo permanentnego niemal przeciwnego stanu – jest podobne.
Może dlatego „Pod Mocnym Aniołem”, najwybitniejszy obok „Róży” film Wojciecha Smarzowskiego, jak inne wielkie pijackie filmy: „Pętla” Hasa i „Pod wulkanem” Hustona – tak trudny jest do gładkiego przełknięcia. Obrazuje doświadczenie wspólnotowe, od którego nie mamy ucieczki nawet wtedy, jeśli zakodowane jest tylko w pamięci. Wspólne zapijanie rozpaczy. Bez szans na ukojenie.