Znakomitość nagrodzonej w 2008 roku Pulitzerem sztuki Tracy’ego Lettsa – dramaturga, scenarzysty („Robak” i „Zabójczy Joe” w reżyserii Williama Friedkina) i aktora („Homeland”) – i filmowej adaptacji Johna Wellsa polega bowiem na tym, że mimo słuszności powyższych skojarzeń tragikomiczna historia ujmuje przede wszystkim prostotą, realizmem i – by w pełni świadomie użyć słownego wytrycha – życiowością.
Nie każdemu z życiem do twarzy
W rankingu uwzględniającym liczbę przewijających się przez ekran gwiazd z „Sierpniem…” mógłby w ostatnich miesiącach konkurować chyba jedynie „Kamerdyner”. O ile jednak sporządzony przez Lee Danielsa schematyczny biopic o czarnoskórym lokaju prezydentów USA stanowi laurkę ku chwale amerykańsko-demokratycznego postępu, do której owym znakomitościom po prostu wypadało się wpisać (nieważne, w jakim stylu), o tyle film Wellsa jest olśniewającą plejadą gwiazd, w której każda promienieje własnym blaskiem. Nie powoduje to oczopląsu – jeśli pojawia się jakaś łza, to ze wzruszenia. Siłą adaptacji sztuki Tracy’ego Lettsa są bowiem emocje – to na nich i na świetnych dialogach opiera się spektakl, a także jego adaptacja. Daleko im jednak do taniej egzaltacji czy wywoływanych mechanicznie jednolitych reakcji (jak w „W kręgu miłości” Van Groeningena). W historii rodzinnego zjazdu po latach, spowodowanego tajemniczym zaginięciem patriarchy rodu, każdemu członkowi familii przyświecają odmienne, a z postępem wydarzeń coraz bardziej chybotliwe motywacje. Co więcej, niemal wszyscy okazują się skrywać jakąś tajemnicę, której ujawnienie wywołuje woltę w ocenie bohatera przez widza.
Jeśli więc jeden aktor popełniłby jakiś falstart, budowany przez obsadę domek z kart z pewnością by runął. Nominowane za „Sierpień…” w dwóch Oscarowych kategoriach Meryl Streep (to już jej piętnasty raz) i Julia Roberts, a także między innymi zaskakująco wzruszający Chris Cooper i najdalszy od urokliwości Sherlocka Holmesa czy wdzięku smoka Smauga Benedict Cumberbatch, choć osobno również świetni, razem wywołują chlubne skojarzenie z jakimś emocjonalnym puentylistą – gęsto zapełniającym widzom kinowy czas całą paletą uniesień i w rezultacie tworzącym zdumiewająco realistyczny rodzinny portret.
Pierwszy jego plan zajmuje najstarsza w rodzinie, matka, babcia i stara jędza w jednej osobie, Violet (Streep, tym razem zamierzenie groteskowa). To ona rzuca cień na zjeżdżających po latach członków familii. Chorująca na raka nestorka, której lekomania dodaje jeszcze gderliwego wigoru, trzy swoje córki traktuje jak kukiełki. Najstarsza, Barbara, niegdyś gwałtownym cięciem przerwała krępujące ją sznury i wyjechała poza horyzont Osage – za pracą, mężem, dziećmi. Świetnie rozdarta między powinnością a uczuciem Julia Roberts jeszcze nie kreowała tak dramatycznej postaci. Druga, Karen (cudownie naiwna Juliette Lewis), również zerwała matczyną smycz i uciekła w świat w poszukiwaniu przygody, rycerza z bajki i wiecznej młodości. Tylko najmłodsza, Ivy (Julianne Nicholson, subtelna, a być może najbardziej z nich wszystkich poruszająca), stłamszona przez matkę, tkwi wciąż na uwięzi – lecz i ona prędzej czy później ujawni własne tęsknoty. Gdy wszystkie siostry wracają do rodzinnego domu z gromadką powinowatych i bagażem nowych problemów, przeszłe sekrety i troski muszą wyjść na światło dzienne.
Bezmyślność zabija. Innych
Co prawda wizja ta nie grzeszy oryginalnością, lecz – nawet powtarzana – absorbuje jak mało która. Wyciśnięty ze sztuki Lettsa fatalizm, bliski tragizmem utworom Sofoklesa, przenika sarkastyczny humor, którym próbuje się choć przez chwilę przewietrzyć gęstą atmosferę panującą w rodzinie Westonów. W filmie ową metaforę traktuje się zresztą dosłownie. Upał tytułowego miesiąca i okolicy oraz lepka duchota domu wywołują rozdrażnienie bohaterów krewnymi. Wszyscy oni dławią się z góry narzuconymi rolami; gdyby mieli taką możliwość, ruszyliby zapewne w szlak kreślony w „Holy Motors” przez Leosa Caraxa, staliby się Oscarami przyjmującymi najrozmaitsze role, wyzwalające ich z formy, w której niegdyś zostali osadzeni. Momentami „Sierpień…” kojarzy się nawet z jakimś melancholijnym filmem drogi.
Opustoszałe krajobrazy Midwestu aż proszą się o spenetrowanie, nie sposób jednak uświadczyć tu zewu wolności – to tylko kamera tęskno panoramuje amerykański bezkres. Ponieważ w prawdziwym życiu żadna biała limuzyna nie nadjeżdża, a zapasowych masek, pod którymi można by się ukryć, nie ma tak wiele – w duszącym zaduchu rodzinnego gniazdka ostatnia z nich musi zostać zdjęta, prawdziwe oblicze musi zostać odkryte.| Gabriel Krawczyk
Opustoszałe krajobrazy Midwestu aż proszą się o spenetrowanie, nie sposób jednak uświadczyć tu zewu wolności – to tylko kamera tęskno panoramuje amerykański bezkres. Ponieważ w prawdziwym życiu żadna biała limuzyna nie nadjeżdża, a zapasowych masek, pod którymi można by się ukryć, nie ma tak wiele – w duszącym zaduchu rodzinnego gniazdka ostatnia z nich musi zostać zdjęta, prawdziwe oblicze musi zostać odkryte. Wówczas wszelkie etykiety odchodzą w niepamięć, zadry wychodzą na wierzch, a kulturowe bezpieczniki tracą rację bytu.
Historia spotkania po latach temperaturą emocji przywołuje wspomnienie zeszłorocznego seansu rumuńskiego „Wszyscy w naszej rodzinie” Radu Jude’a. Podobnie jak tam, demaskowane obłuda, konwenans i wydobywane żale wywołują iskry z domowego ogniska. Rodzi się oczywiste pytanie, czy nadchodząca eksplozja ma u Wellsa funkcję ożywczą, czy to tylko ostatnie podrygi ledwie tlącego się płomienia. I choć, jak w rodzinie, jest tu miejsce zarówno na śmiech, jak i na łzy, na zgryźliwe żarty, jak i na mniej życzliwe kłótnie, na wsparcie i na niechęć, na czułości, a nawet na rękoczyny, to nad tym wszystkim krąży widmo przemijania, wobec którego nie sposób znaleźć jakąkolwiek przeciwwagę. Jest jak u Czechowa: ironiczny, gorzki komizm ma choć trochę załagodzić tragizm codzienności.
O ile jednak Wells z Lettsem potrafią wzruszyć jak wybitny dramatopisarz, to nie zapewniają już czechowowskiego pocieszenia. Miejsce demaskowanego przez Rosjanina carskiego ustroju zajmuje tutaj rodzina. Okazuje się, że lekarstwem na trawiące ją problemy nie jest wcale szczerość – krewniacy tak przyzwyczaili się do swoich kłamstw, że nie są w stanie się z nimi mierzyć. Twórcy problematyzując niemal wszystkie postacie, nie czynią ich potworami w ludzkiej skórze, ale też nie usprawiedliwiają ich. Dają za to szansę, by je zrozumieć. Jeśli średnie pokolenie Westonów przemilcza obelgi rzucane w jego stronę przez jędzowatą matkę, to z powodu jej choroby nowotworowej. Jeśli ktoś chce ją opuścić, to w celu zerwania przypisanej mu etykiety życiowego nieudacznika. Jeśli znów bohater od początku posiada sympatię widzów, najprawdopodobniej ów odkrył dopiero połowę janusowego oblicza. Która połowa jest tą prawdziwszą – na to pytanie można (lecz wcale nie trzeba) odpowiedzieć sobie samemu. Przedstawienie rodzinnej relacji, utrzymywanej – zdawałoby się, paradoksalnie! – dzięki fałszowi i sekretom, to jeden z najbardziej cynicznych i gorzkich kinowych obrazów tej podstawowej, a tak niestabilnej komórki społecznej. Tytułowe hrabstwo, dom, symboliczna przystań, choć kiedyś pewnie stanowiła schronienie, dziś, wśród bezludnych pól stanu Missouri, przypomina raczej więzienie, z którego nie ma za bardzo dokąd uciec. Nawet jeśli Wells i Letts ukazują uroki życia w rodzinnej wspólnocie, to jest to urok tymczasowy. Jeśli dom miał być oazą na pustyni zwanej samotnością, to jest to oaza z samymi kaktusami zamiast wody.
Zegar tyka. Wszystkich
Wzięte z „Próżnych ludzi” T.S. Eliota motto, wypowiedziane w pierwszej scenie przez wiekowego patriarchę rodu – „Życie jest bardzo długie” – w świetle całości brzmi zatem zgoła ironicznie. Życie jest długie – za długie. Wystarczająco długie, byśmy życie bliskich nam osób uczynili istną drogą przez mękę; byśmy zamienili się w groteskową wersję samych siebie; w rezultacie – byśmy własne troski i pragnienia wypowiadali głosem wołającego na puszczy, opuszczeni i niechciani. Na tym polega błyskotliwość twórców „Sierpnia…”, że mimo iż świętość rodziny zdaje się dla nich nie istnieć, potrafią zachować równowagę na tej huśtawce tragizmu i karykatury, dzięki czemu niejeden widz i niejedna rodzina, patrząc na ekran, przygląda się sobie jak w lustrze.
Wspomniany aforyzm, w całej swojej banalności – jak cała ta cokolwiek typowa historia, opowiedziana wdzięcznie i bezpretensjonalnie – stanowi zatem swoiste memento. Sentencyjność nie jest tu wadą, ale konsekwentnie akcentowaną cechą filmowej opowieści. Rodziny Westonów nie należy zatem czytać jak zbiorowej personifikacji amerykańskiej historii, rzekomo obrazującej traumy starszego pokolenia, jak i odbijające się na tym młodszym – jak życzyłaby sobie część krytyków, niezadowolonych z owego, ich zdaniem nieudanego, przedstawienia. Równie dobrze słynny „Znikający punkt” Richarda C. Safariana, czy inny klasyczny film drogi, można by dziś czytać jedynie w kontekście buntu młodzieży w późnych latach sześćdziesiątych, z pominięciem egzystencjalnego wymiaru ekranowej podróży, a przecież to właśnie w takich interpretacjach – młota na wszelkie społeczne kagańce i środkowego palca wystawionego konwenansom – ujawnia się siła gatunku. Podobnie jest w przypadku „Sierpnia…”. Nawet jeśli ambicje Wellsa nie są wielkie (wydawałoby się, że sięganie po uniwersalia jest pójściem na łatwiznę), to czyż nie ostrzejsza to przenikliwość ze strony reżysera, że nie ogranicza się do własnego podwórka, lecz rysuje zbiorowy portret niejednej – amerykańskiej, europejskiej – rodziny?
[yt]3AOUK-uCxFw[/yt]
* Tytuł i śródtytuły zaczerpnięte z „Myśli nieuczesanych” Stanisława Jerzego Leca.
Film:
„Sierpień w hrabstwie Osage”, reż. John Wells, USA 2013.