VHD zaapelowało do niemieckiej opinii publicznej, a przede wszystkim do popularyzatorów historii, zawodowych historyków, nauczycieli i muzealników, by „przeciwstawili się powtarzającym się błędnym sformułowaniom na temat niemieckich zbrodni podczas II wojny światowej”.

Oświadczenie to wywołało komentarze po obu stronach Odry. Data jego publikacji nie jest jednak przypadkowa. Dziesięć dni wcześniej posłowie PiS złożyli w Sejmie projekt nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, który przewidywał wprowadzenie kar za stosowanie określenia „polskie obozy koncentracyjne” czy „polskie obozy zagłady” w kontekście niemieckich nazistowskich obozów koncentracyjnych i zagłady (art. 55b). Osoby czy instytucje używające tego rodzaju określeń podlegałyby – zgodnie z treścią wniosku posłów PiS – wysokim karom, od grzywny aż do pozbawienia wolności do lat pięciu.

 

Do zmiany pamięci społecznej potrzebne są nie tyle kary, co kampanie edukacyjne – choćby takie jakie statutowo wpisane są w działalność VHD.| Krzysztof Ruchniewicz

VHD odniosło się do wniosku PiS ze „sceptycyzmem”. Niemieccy historycy stwierdzili: „Odrzucanie błędnych pojęć i interpretacji jest zadaniem przede wszystkim krytycznej opinii publicznej”. VHD przypomniało fragment „Apelu z Blois” z 2008 r. Pięć lat temu w tym francuskim mieście zebrali się czołowi historycy i kulturoznawcy z Europy, by dyskutować o relacjach między wolnością badań historycznych a ograniczeniami narzucanymi przez państwa czy organizacje międzynarodowe. W oświadczeniu kończącym spotkanie w Blois stwierdzono: „Historia nie może stać się niewolnikiem bieżących wydarzeń, nie można jej pisać pod dyktando konkurujących ze sobą pamięci. W wolnym kraju nie jest rzeczą władz politycznych definiowanie prawdy historycznej ani ograniczanie swobód historyków za pomocą sankcji karnych”.

Dziennikarskie obawy 

Informacja o deklaracji VHD ukazała się na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej”. Dodatkowym komentarzem oświadczenie to opatrzył specjalista „Gazety” ds. niemieckich Bartosz Wieliński. Zgodził się on ze stanowiskiem VHD. Zacytował także opinię Włodzimierza Borodzieja, historyka specjalizującego się w tematyce relacji polsko-niemieckich: „Dobrze by było, gdyby jej [deklaracji VHD] treść wyszła poza grono fachowców i dotarła do zwykłych Niemców. A politycy faktycznie powinni trzymać się od historii z daleka”.

Na oświadczenie VHD szybko zareagowały w Internecie czasopisma i komentatorzy o profilu konserwatywno-narodowym. Warto podkreślić, że wystąpienie niemieckich historyków, o którym najpierw napisała „Gazeta Wyborcza”, media prawicowe, niechętne środowisku Agory, przyjęły bez entuzjazmu. Można było odnieść wrażenie, że głos z Niemiec stał się trochę niewygodny dla konserwatywno-narodowych dziennikarzy, ponieważ godził w kreowaną przez nich wizję polityki historycznej. Wyrażali oni rozczarowanie faktem, że oświadczenie to pojawiło się tak późno, powątpiewali także w szczerość i troskę w nim zawartą. Genezę deklaracji VHD wiązano przede wszystkim z parlamentarnym wnioskiem PiS – „[Niemcy] przestraszyli się rozpoczętych w Sejmie prac nad penalizacją określenia «polskie obozy zagłady»”.

Interpretacja ta wydaje się jednak chybiona. Więcej mówi nam ona o lękach polskiej prawicy niż o strachu niemieckich historyków przed polskim wymiarem sprawiedliwości. W wywiadzie dla polskiej redakcji „Funkhaus Europa” Martin Schulze Wessel, przewodniczący VHD, stwierdził: „Rozważane w Polsce sankcje karne są bezpośrednim powodem naszego apelu, jednak z punktu widzenia Związku Historyków ważne jest przede wszystkim to, by przeciwdziałać bezmyślności. W Niemczech nie ma zjawiska historycznego rewizjonizmu, którego celem byłoby sugerowanie istnienia polskich obozów koncentracyjnych. Mamy natomiast do czynienia z brakiem wiedzy i bezmyślnością, które, co prawda nieczęsto, ale od czasu do czasu prowadzą do użycia nieprzemyślanego sformułowania. Naszym zdaniem nadeszła właściwa chwila, by zwrócić na to uwagę. Jedną z przyczyn naszego apelu jest film «Nasze matki, nasi ojcowie», który powiela w Niemczech fałszywy obraz historii. Nasze oświadczenie jest także reakcją na ten film”.

Polska w oczach Zachodu 

Bez wątpienia pojawianie się w zachodnich mediach błędnego i obraźliwego pojęcia „polskie obozy koncentracyjne” czy „polskie obozy zagłady” jest dla Polaków bolesne, oburzające. Słusznie piętnuje się je, domagając się sprostowań i zmian w publikacjach czy na stronach internetowych. Przy tej okazji wyjaśnia się także, czym była niemiecka okupacja Polski. A wiedza na ten temat w wielu krajach ogranicza się co najwyżej do informacji o zagładzie Żydów.

U źródeł błędów językowych zachodnich żurnalistów rzadko tkwi antypolska intencja. Częściej stoi za nią grzech niewiedzy, tudzież ignorancji, który jest z kolei skutkiem niewłaściwej edukacji szkolnej. Wydaje się zatem, że dążenie do penalizacji stosowania niefortunnych określeń może stać się krokiem wstecz w debacie nad pojednaniem polsko-niemieckim i – patrząc szerzej – nad kreowaniem wspólnej wizji przeszłości, wolnej od narodowych stereotypów.

 

W 2012 r. Niemcy były dopiero na siódmym miejscu na liście krajów pod względem liczby odnotowanych użyć zwrotu „polskie obozy zagłady”.| Krzysztof Ruchniewicz

Oświadczenie VHD to ważny przejaw istnienia krytycznej opinii publicznej na Zachodzie. To ona, a nie policjant, prokurator i sąd (abstrahując od tempa i skuteczności ich działania), w tych sprawach musi odgrywać czołową rolę. Celem polskich władz powinna być eliminacja „polskich obozów zagłady” z przestrzeni publicznej, a zatem zmiana wrażliwości społecznej, a nie zaostrzenie prawa. Narzędziem właściwym do tego rodzaju działań są nie wnioski składane przez kluby poselskie, lecz stanowiska formułowane przez opiniotwórcze think-tanki. Do zmiany pamięci społecznej potrzebne są nie tyle kary, co kampanie edukacyjne – choćby takie jakie statutowo wpisane są w działalność VHD.

Debata dziennikarzy, polityków i historyków jest ważna. Warto jednak mieć świadomość rozmiarów zjawiska, z którym próbują oni walczyć. Wieloletnie działania MSZ wspierane przez internautów pokazały, że można osiągać spore sukcesy w tym zakresie. Trzeba podkreślić, że wśród państw, w których w ostatnich latach użyto określenia „polskie obozy koncentracyjne”, przodują wcale nie Niemcy, lecz Stany Zjednoczone. Błędu tego nie ustrzegł się nawet prezydent Barack Obama. W 2012 r. Niemcy były dopiero na siódmym miejscu na liście krajów pod względem liczby odnotowanych użyć zwrotu „polskie obozy zagłady” (po USA, Wielkiej Brytanii, Bułgarii, Francji, Włoszech i Kanadzie). Mamy więc do czynienia z szerszym zjawiskiem, a nie – jak widzi to część naszych mediów, komentatorów i polityków – jedynie problemem niemieckim. Istotne jest także zwrócenie uwagi, iż kwesta ta dotyczy przede wszystkim krajów Zachodu. To tam termin pojawia się najczęściej, bo tam wiedza o obliczu II wojny światowej w Polsce i w ogóle w Europie Środkowej i Wschodniej jest najmniejsza.

Wadliwe kody i ustawy o pamięci 

Inicjatywa posłów PiS, na co uwagę zwracano również w czasie debaty w Sejmie, nie może zakończyć się sukcesem, dlatego że projekt zmian w ustawie jest źle sformułowany. Nie ma praktycznie podstawy prawnej do ścigania obcokrajowców lub instytucji, które używają owego określenia. Zwłaszcza że ma to charakter mimo wszystko incydentalny. W tej sprawie kilka tygodni wcześniej wypowiadał się wiceminister w Ministerstwie Spraw Zagranicznych ‒ Artur Nowak-Far , który zaznaczył, że jedynie w przypadkach złośliwego i notorycznego używania tego „wadliwego kodu pamięci” istnieje możliwość wytoczenia sprawy sądowej i uzyskania satysfakcjonującego wyroku. Dotychczasowa droga interwencji, wzmocniona działaniami edukacyjnymi, współpracą ze środowiskami popularyzującymi historię XX w. w różnych krajach, może być zatem bardziej efektywna, a na pewno jest bardziej pożądana niż grożenie karą pięcioletniego więzienia.

Proponowana przez PiS nowelizacja ustawy o IPN zmuszałaby państwo do ścigania z urzędu osób i instytucji, które błędnie użyły takiego czy innego określenia. Tym samym to ustawodawca, a nie historycy, ostatecznie ustalałby, co jest prawdą historyczną, a co nie, i podporządkowanie się temu ustaleniu egzekwowałby z pomocą swego aparatu. Dla ustawodawcy może to być wielka pokusa. Za jakiś czas prawnemu ściganiu podlegać może kolejny termin, który uzna się za godzący w prawdę historyczną czy godność narodową itp. Chętnych do zgłaszania takich propozycji, zwłaszcza w okresach walki o poparcie wyborców, nie zabraknie.

W latach 2006-2008 podjęto już próbę penalizacji pewnych wypowiedzi odnoszących się do przeszłości za pomocą artykułu 132a Kodeksu karnego („kto pomawia naród polski…”), wprowadzonego poprzez nowelizację ustawy lustracyjnej. Winny mógł nawet otrzymać trzy lata pozbawiania wolności. Wtedy również przywoływano „polskie obozy koncentracyjne”, ale prawdziwym celem były twierdzenia Jana Tomasza Grossa. Autorem najgłośniejszych bodaj książek pierwszej dekady XXI w. nawiązujących do najnowszej historii Polski miała się zająć prokuratura, a wizja umieszczenia go w więzieniu wyraźnie cieszyła zwłaszcza internetowych anonimowych dyskutantów. Inicjatorami byli również posłowie prawicy (tym razem LPR), wybuchła wielka dyskusja, w której mówiono m.in. o zagrożeniu dla wolnej debaty i badań historycznych, o dowolności interpretowania tego, co jest owym „pomówieniem”. Sprawa skończyła się zakwestionowaniem artykułu przez Trybunał Konstytucyjny.

Krytyka pewnych książek i ich autorów, spory wokół odwoływania lub nie kontrowersyjnych debat w murach uniwersytetów, ataki na niektóre poglądy i metody stosowane w badaniach ‒ także należą do tego zjawiska. Nie brak na to przykładów również z ostatnich miesięcy. Często jest przy tym tak, że uważający się w pewnym momencie za obrońców wolności słowa, zwłaszcza ci bliscy prawej stronie sceny politycznej, są równocześnie jej zdecydowanymi przeciwnikami. Pojmują ją bowiem bardzo wybiórczo, swoboda ma dotyczyć tylko pewnego fragmentu opinii publicznej. Domagając się jej dla siebie, bardzo łatwo wnoszą o ograniczenie jej w stosunku do innych uczestników życia publicznego. Siebie ustawiają w roli autorytetów decydujących o tym, co jest, a co nie jest zgodne nie tylko z prawdą, lecz także z narodowym interesem, poczuciem patriotyzmu. Spory i związane z nimi różnice stanowisk, nawet głębokie i emocjonalne, to zjawisko normalne, choć czasem trudne i bolesne, podobnie jak uparte przejawianie chęci do przeforsowania swego zdania na forum publicznym. W każdym razie takim pozostają, dopóki nie wmieszają się do nich politycy z propozycją „uporządkowania” sytuacji przez uchwalenie paragrafów i zadekretowanie obowiązującej wizji historii.

Tak zwane ustawy o pamięci nie dążą do ochrony pamięci historycznej, ale ustanawiają prawdy historyczne, które mają być uznawane pod groźbą sankcji karnych. Mogą otworzyć drogę, nawet wbrew intencjom pomysłodawców, ku nasilającej się kontroli i ograniczaniu wolności. Tego typu postępowanie, jeśli dopuszczają się go liberalne demokracje, stanowi zwykle dowód porażki w sektorze edukacji. Jest także dowodem niewiary w siłę krytycznej opinii publicznej, która sama demaskuje i marginalizuje treści godzące w podstawowe wolności i prawa człowieka.