Hubert Czyżewski: Protesty w Kijowie trwają już od dłuższego czasu. Jaką pana zdaniem postawę wobec nich powinni przyjąć zachodni przywódcy? Czy dobrym rozwiązaniem będą sankcje, jak zrobili to Amerykanie w przypadku Iranu, czy może powinniśmy nawiązać dialog z obecną władzą kierowaną przez Wiktora Janukowycza?

Andreas Umland: Potrzebujemy dwojakiego podejścia. Po pierwsze, Amerykanie przyjmują bardziej zdecydowaną postawę, już zostały wprowadzone indywidualne ograniczenia wizowe dla poszczególnych działaczy ukraińskiego reżimu. Unia Europejska grozi własnymi sankcjami, ale na razie na ostrzeżeniach się skończyło, bo ma nadzieję na rozmowy z ukraińskimi władzami. Moim zdaniem najważniejsze jest teraz to, by UE ustosunkowała się do działań Rosji. Trzeba dać zdecydowanie do zrozumienia, że wszelkie rosyjskie zaangażowanie w wewnętrzne sprawy Ukrainy – tak jak to było w przypadku Gruzji w 2008 r. – będzie skutkowało sankcjami. To symboliczne działanie jest niezwykle potrzebne. Taki krok ze strony Unii zagwarantowałby Ukrainie nie tylko suwerenność w działaniu, lecz także wpłynąłby na stabilność jej gospodarki.

Czy jest to rzeczywiście możliwe, by Unia Europejska nałożyła sankcje gospodarcze na Rosję?

Stosunkom gospodarczym między Rosją a Unią Europejską brakuje symetrii. Dla Rosji UE jest bardzo ważna – około 50 proc. rosyjskiego eksportu trafia właśnie do Unii, a niemal jedna czwarta zagranicznych inwestorów pochodzi z krajów unijnych. Kondycja rosyjskiej gospodarki jest więc częściowo zależna od dobrych stosunków z Brukselą. Z drugiej strony, dla krajów członkowskich Rosja nie jest tak istotnym partnerem. Unia z łatwością mogłaby więc wykorzystać tę nierównowagę.

Ale Zachód potrzebuje wsparcia Rosji w innych sprawach. W Genewie trwają rozmowy pokojowe dotyczące Syrii, a w rozwiązywaniu tego konfliktu Rosja odgrywa bardzo istotną rolę. Unii Europejskiej powinno teraz zależeć na współpracy z Moskwą.

Bez wątpienia, jednak Unii bliższy powinien być los Ukrainy. Wojna domowa czy oddalenie się tego kraju od Europy będą miały dla Unii dużo poważniejsze konsekwencje niż trwająca wojna w Syrii. Bruksela powinna wykorzystać swój ekonomiczny wpływ, by zapobiec eskalacji konfliktu na Ukrainie. Rosja, wspierając separatystyczne dążenia w regionach, działa na niekorzyść Krymu i Donbasu.

Czy wydarzenia na Ukrainie mogą mieć wpływ na pozycję Władimira Putina w Rosji?

Być może to właśnie jest sedno sprawy. Putin chce zapobiec demokratyzacji Ukrainy, ponieważ jej przypadek może posłużyć za wzór dla rosyjskich opozycjonistów. Dlatego tak zdecydowanie wspiera obecną władzę w Kijowie. Rosja obiecała Ukrainie kredyty o wartości 15 miliardów dolarów, ale do tej pory przekazała jej dopiero 3 miliardy i jeszcze nie wiadomo, co stanie się z resztą obiecanych pieniędzy. By zapobiec „europeizacji” sąsiada, Putin wysuwa kolejne argumenty, m.in. obniżkę cen gazu dla Ukrainy.

Wobec wspomnianych już ubiegłotygodniowych wydarzeń i odrzucenia politycznej oferty Janukowycza przez opozycję, jakie będą pana zdaniem dalsze losy i ostateczny wynik ukraińskich protestów?

Trudno to przewidzieć, ponieważ sytuacja na Ukrainie zmienia się niezwykle dynamicznie. Ciekawie rozwija się sytuacja w regionach – również we wschodnich i południowych częściach kraju powstają ruchy protestu. Choć oczywiście najaktywniejszy pozostaje ten w Kijowie. Trudno przewidzieć, co stanie się dalej, jednak prędzej czy później Janukowycz odejdzie i trudno mi sobie wyobrazić alternatywę wobec nowych wyborów parlamentarnych i – jeśli system prezydencki zostanie utrzymany – głosowania nad wyborem nowego prezydenta.

Czy powinniśmy się obawiać rosnącej destabilizacji, która doprowadzi do upadku ukraińskiego państwa?

To najczarniejszy z możliwych scenariuszy. Mógłby się urzeczywistnić, jeśli Rosja nie przestanie wspierać dążeń separatystycznych w południowo-wschodniej Ukrainie i podejmie podobnie kroki jak w przypadku Abchazji i Osetii Południowej. Wtedy rzeczywiście być może dojdzie do wojny domowej i rozpadu Ukrainy.

Z języka angielskiego przełożyła Ewa Serzysko.