Z początkiem roku w środowisku aktywistów miejskich rozpoczęła się ożywiona dyskusja nad sensem startowania w najbliższych wyborach samorządowych. Jak zwykle pojawiły się mocne głosy, że warto, że trzeba. Z drugiej strony – że nie jest to konieczne, bo nie wszyscy aktywiści muszą stać się politykami, że mogą działać i pozostać niezależni. Spór sprowadzić można do pytania: „iść czy nie iść?”, ale skłania on z pewnością do refleksji nad tym, czy nasze miasta rzeczywiście potrzebują niezależnych polityków w swoich strukturach. Niestety, tradycyjnie w dyskusji nie pojawiają się pomysły, co aktywni obywatele mogą wnieść do rad miasta, dzielnic, itd. Jak zwykle, najważniejsze pytanie o to „w jakim mieście chcielibyśmy żyć?” zostało zepchnięte na margines.
Jakie ma być nasze miasto?
Wszyscy odczuwamy silny wpływ modernistycznego miasta, obejmującego całe dzielnice, które w tej chwili dogęszczane jest nową zabudową. Jego założenia wciąż inspirują i stanowią tradycję myślenia, do której młodzi urbaniści, architekci chętnie się dziś odwołują. Smutne jest jednak to, że w obecnie realizowanych projektach, takich jak nowe osiedla w odległych dzielnicach Warszawy, powiela się wciąż niekoniecznie dobre schematy, które niósł modernizm.
Idea „smart city”, choć nie jest na tyle pojemna, by mogła zawrzeć w sobie koncepcję przebudowy całego miasta, posiada elementy, którym nie możemy odmówić słuszności. Jakkolwiek wprowadzanie nowoczesnych technologii w infrastrukturę miasta uznaje się za problematyczne, tak pomysł zaktywizowania obywateli oraz zachęcenia ich do współdecydowania, stanowi niewątpliwie ideał, który chcielibyśmy zrealizować w swoim mieście. Szczególnie potrzebna jest zachęta do budowania lokalnych wspólnot, które będą decydować o swoim otoczeniu i prowadzonych w nim działaniach. Ten proces trwa – nawet niezależnie od działań władz miasta – myślę, że dobrze byłoby nadać mu pewne ramy instytucjonalne.
Osławiony „nowy urbanizm”, który zatryumfował jako ideologia tworzenia miasta w drugiej połowie XX wieku (szczególnie na Zachodzie), jest od jakiegoś czasu także niezwykle popularny w Polsce. Właściwie trudno sobie wyobrazić dziś architekta-urbanistę, czy też socjologa, który nie miałby w rękach tekstów Jane Jacobs czy książek Kevina Lyncha. Ich wpływ na kształtowanie wyobrażeń o nowoczesnym mieście jest przemożny, jednak w realizacji ich pomysły okazały się niezwykle trudne. XX wiek, gdy kolejne kraje prześcigały się w stawianiu coraz to większych drapaczy chmur, nie był bowiem dobrym czasem do promowania niskiej zabudowy. Wszelkie próby zbudowania miasta, które mogłoby być uznane za projektowane wedle ideałów „nowego urbanizmu” – przykładem angielskie Poundbury, zaprojektowane przez Leona Kriera – pokazały znaczne ograniczenia tej koncepcji. Dziś z kolei doświadczamy niepokojącego wprzęgania „nowego urbanizmu” w mechanizmy neoliberalnej logiki, a właściwie wykorzystywania go jako listka figowego. To dzieje się przy okazji innej fascynacji, jakiej ulegliśmy w ostatnich latach, a mianowicie – wdziękowi tez Jana Gehla.
Na temat popularności autora „Życia pomiędzy budynkami” napisano już wiele (bardzo ciekawie ujął to Kacper Pobłocki we wstępie do „Koszmaru partycypacji” Markusa Miessena). Sam Gehl oczywiście również mógłby być wpisany jako reprezentant „nowego urbanizmu”, mimo że jego projekty nie tyle dotyczą przebudowy miast w skali makro, co mówią o interwencjach punktowych (nawet jeśli zachodzą one na dużych obszarach). Jeśli chodzi o popularność rozwiązań Gehla w Polsce, to fascynuje mnie fakt, że jego propozycja jest do pewnego stopnia utopią – jej siłę obrazuje najlepiej film „Human Scale”, w którym architekt został przedstawiony jako uniwersalny lekarz miasta. Gehl pozwala on nam uczestniczyć w swoim projekcie przebudowy placu, mamiąc nas wyobrażeniem, że dzięki temu zmieni się całe miasto. Na tym polega problem. Nasze ambicje zdecydowanie nie powinny ograniczać się jedynie do kosmetyki kilku miejskich placyków. Oczywiście każdy z nich jest bardzo ważny i o każdy należy walczyć, jednak w myśleniu o przebudowie miasta nie możemy koncentrować się tylko na punktach, czy pojedynczych elementach.
Byłoby dobrze, gdyby tegoroczne wybory wyłoniły wizję miasta na nadchodzące lata, tym bardziej, że w tym roku tak ochoczo chcą się do nich włączyć aktywiści miejscy. | Wojciech Kacperski
Poszukując odpowiedzi
Przed tegorocznymi wyborami powinniśmy więc odpowiedzieć sobie na „duże” pytanie, jakiego miasta chcemy i jaką wizję możemy zaproponować. Bardzo lubimy oskarżać nasze władze o to, że nie prezentują żadnej wizji. Albo że swoje złe inwestycje ubierają w mądre słowa, takie jak „zrównoważony rozwój”, przez co wypaczają znaczenie tych terminów. Spróbujmy tym razem sami pomyśleć o tym, jakiego miasta potrzebujemy.
Byłoby dobrze, gdyby tegoroczne wybory wyłoniły wizję miasta na nadchodzące lata, tym bardziej, że w tym roku tak ochoczo chcą się do nich włączyć aktywiści miejscy. Być może wspólna wizja miasta byłaby dobrą platformą porozumienia dla tego – i tak wewnętrznie zróżnicowanego – środowiska. Ideologie oraz nurty myślenia o mieście pewnie za jakiś czas znowu ulegną zmianie. Warto jednak na coś wspólnego przystać, a nie mamić wyborców pustymi słowami „miasta otwartego, dla mieszańców”, czy podobnymi sloganami, ponieważ kiedy przyjdzie do dnia wyborów, oni też będą podejmować decyzje „iść, czy nie iść?”. Warto więc jak najbardziej ich zachęcić do wzięcia udziału w wyborach konkretami.