Kiedy blisko dziesięć lat temu pozbyłem się telewizora, poczułem ulgę człowieka, który uwolnił się od konieczności uczestnictwa w bezrefleksyjnie akceptowanym przez wszystkich rytuale. Dość szybko okazało się, że czas zaoszczędzony na oglądaniu rozmaitych produkcji można spożytkować wydajnie, bez szkody dla poziomu własnej wiedzy czy świadomości (np. obywatelskiej) – telewizja nie jest bowiem jedynym narzędziem komunikacji społecznej we współczesnym świecie. Nie bez znaczenia były również zalety finansowe całej sytuacji, w dodatku przestała tu działać uświęcona przez polską tradycję, a w tym przypadku kompletnie nieweryfikowalna, a zatem pozbawiona znamion zdrowego rozsądku, zasada „płacę, więc wymagam”. Moją ulgę wsparł więc święty spokój. Do czasu.
Od kilku miesięcy polskie władze próbują na rozmaite sposoby obciążyć obywateli nowym podatkiem, który – z braku lepszego określenia – nazywam na własny użytek „podatkiem kineskopowym”. Chodzi tu o skądinąd światły cel finansowania mediów publicznych, których właścicielami – metafizycznie rzecz biorąc – są wszyscy obywatele RP. Naturalnie środki na produkcję telewizyjną czy radiową powinny być w pełni zabezpieczone w budżecie państwa, ponieważ jednak media publiczne to podmioty niegospodarne – jak podaje prasa („patriotyczna”) koszt realizacji jednego odcinka programu wpływowego publicysty to ok. 300 tys. zł – trudno się dziwić, że szkatuły na Woronicza wiecznie świecą pustkami. Wobec tego rząd stara się w każdym polskim gospodarstwie domowym zamontować „wtyczkę podatkową”: obywatel powinien płacić abonament RTV niezależnie od tego, czy posiada odbiornik radiowy lub telewizyjny, liczy się bowiem jego… potencjał. To z grubsza tak, jakby za możliwość spoglądania przez okno na bujnie kwitnącą ojczyznę trzeba było płacić jakieś odgórnie ustalane „poszybne”.
Odnoszę wrażenie, że tzw. misja mediów publicznych od lat jest fikcją, a poszczególne podmioty to czarne dziury, które w doskonały sposób zasysają środki finansowe. | Jacek Głażewski
Ponieważ idea jednakowej i obowiązkowej opłaty dla każdego wydaje się genialna w swym prostactwie, problem sprowadza się wyłącznie do jej wysokości. Ostatnio światło dzienne ujrzała koncepcja zastępującej abonament tzw. opłaty audiowizualnej, której wysokość dla osób fizycznych ustalono na zaledwie 10 zł. Niby niewiele, ale wciąż coś uwiera… Dlaczego?
Otóż, po pierwsze nie wierzę w kabotyńskie uzasadnienie nowej koncepcji finansowania mediów publicznych. Jej głównym założeniem jest – jak czytamy w projekcie – „zmniejszenie obciążeń nakładanych na gospodarstwa domowe oraz inne podmioty zobowiązane do uiszczania opłat oraz zagwarantowanie ich skuteczniejszej egzekucji”. Zatem wszystko w trosce o obywatela i jego samopoczucie: nie dość, że dbamy o jego intelektualny rozwój, to jeszcze pozwalamy mu oszczędzać. Wyborne…
Po drugie, nie wierzę, że środki uzyskane w ten sposób będą przeznaczone zgodnie z art. 21 ustawy o radiofonii i telewizji „na zaspokajanie potrzeb demokratycznych, społecznych i kulturalnych (…) społeczeństwa oraz zagwarantowanie pluralizmu, w tym różnorodności kulturalnej i językowej”. Odnoszę wrażenie, że tzw. misja mediów publicznych od lat jest fikcją, a poszczególne ich podmioty to czarne dziury, które w doskonały sposób zasysają środki finansowe.
Opłata audiowizualna jest najzwyczajniej w świecie sposobem na poradzenie sobie z własną nieudolnością. Należałoby tu raczej pomyśleć o usprawnieniu mechanizmów kontroli budżetowej – w instytucjach publicznych marnotrawi się dziesiątki milionów, które pochodzą przecież z podatków, a więc z rodzaju „wspólnej składki”. Nie widzę powodu, aby do tych kwot dokładać kolejne… W dodatku czego możemy oczekiwać jako obywatele-płatnicy za 10 zł miesięcznie? Chyba tylko cudu.
I wreszcie po trzecie – ujmując rzecz nieco górnolotnie – każda dodatkowa opłata tego typu, wykorzystująca mechanizm „potencjalnej możliwości”, godzi w podstawowe prawo obywatela do wyboru. Nie można zmuszać kogokolwiek do płacenia za coś, z czego zrezygnował na mocy własnej, suwerennej decyzji (oczywiście wyjątkiem jest tu obowiązek podatkowy). Wszak – jak pisał Monteskiusz – „Wolność może polegać jedynie na tym, aby móc czynić to, czego się powinno chcieć, a nie być zmuszonym czynić to, czego chcieć się nie powinno”.