Porozumienie dotyczy sześciomiesięcznego ograniczenia irańskiego programu nuklearnego. W zamian za to sankcje ekonomiczne nałożone na Iran zostaną złagodzone, a irańskie pieniądze zdeponowane w zachodnich bankach odblokowane. Z perspektywy USA, lidera w negocjacjach po stronie państw zachodnich, ma to być początek wieloletniej umowy. W ramach porozumienia Iran zobowiązał się z kolei do niewzbogacania uranu powyżej 5 proc., zmniejszenia ilości wirówek potrzebnych do wzbogacania uranu do 16 tysięcy, a także otwarcia swoich ośrodków atomowych w Natanz i Fordo dla zachodnich inspektorów.

Obie strony podtrzymują w mediach wygodne dla nich interpretacje zapisów umowy. W swoich wypowiedziach przedstawiciele USA, począwszy od prezydenta Obamy, podkreślają sukces porozumienia. Reprezentanci Iranu, łącznie z samym prezydentem Hasanem Rouhanim, umniejszają zaś jego znaczenie. Dokument ten jest raczej jednym z wielu drobnych kroków w skomplikowanej geopolitycznej i regionalnej rozgrywce.

Z jednej strony jest to krok w dobrym kierunku. Iran rozwijał swój program atomowy od ponad 34 lat, a USA do tej pory nie miało dużych sukcesów w jego powstrzymaniu. Obama potrzebuje jednak sukcesów międzynarodowych, by pomóc swojej partii w wyborach do senatu w tym roku. Dodatkowo dzięki temu porozumieniu świat zachodni może przynajmniej spowolnić rozwój programu atomowego Iranu. Z kolei zniesienie sankcji ekonomicznych pozwoli ajatollahowi Alemu Chamenei poprawić kondycję gospodarczą kraju, a tym samym zmniejszyć ewentualne niezadowolenie społeczne i wzmocnić Iran regionalnie. Dla obu krajów może to być początek cichej strategicznej współpracy, choć mówienie o wielkim sukcesie USA jest obecnie zdecydowanie na wyrost.

Nie jest to też z pewnością klęska Iranu. Kraj ten ma bowiem ochotę zostać regionalnym hegemonem. Poza Arabią Saudyjską jest jedynym państwem w regionie, które jest stabilne i przewidywalne w swojej polityce, odkąd wpływ Egiptu ze względu na jego wewnętrzne kłopoty osłabł, a wpływy Turcji jeszcze się nie rozprzestrzeniły. Iran, podobnie jak USA, nie chce dopuścić talibów do władzy, co czyni go potencjalnym amerykańskim sprzymierzeńcem. Z punku widzenia Ameryki sojusz z szyickim Iranem skutkowałby jednocześnie osłabieniem wpływów sunnickich (głównie Arabii Saudyjskiej) w obszarze Zatoki Perskiej. Z punktu widzenia Teheranu takie porozumienie również może być korzystne.

Amerykańskie priorytety

Sojusz z Iranem pasowałby do widocznego wycofywania się z bezpośredniego zaangażowania USA w sprawy Bliskiego Wschodu. W 2011 r. wycofano wojska z Iraku. Przegrana Bractwa Muzułmańskiego w Egipcie na rzecz armii spowodowała, że Amerykanie, popierając jego demokratyzację, stracili również tam część swoich dotychczasowych wpływów. Z kolei kłopoty tworzone przez prezydenta Karzaja w negocjowaniu umowy o wsparciu militarnym i logistycznym w Afganistanie powodują, że Biały Dom traci cierpliwość i grozi nawet całkowitym wycofaniem poparcia dla młodej „demokracji” afgańskiej. Zapewne skończyłoby się to znów przejęciem władzy przez talibów. Wszystkie te ruchy świadczą o zmianie priorytetów w geopolityce Ameryki i porzuceniu strategii bezpośredniej militarnej obecności w rejonie Zatoki, zapoczątkowanej w 1990 r. wojną przeciwko Irakowi.

Warto przypomnieć, że dla Stanów Bliski Wschód od czasu ogłoszenia zwrotu w kierunku Azji nie jest priorytetowym regionem. Co więcej, polityka bezpośredniego zaangażowania wojskowego praktykowana przez USA przez ostatnie 25 lat nie zdała egzaminu i okazała się dość kosztowna. Stąd też powrót do polityki pośredniej kontroli wydaje się rozsądny. Czy jednak pakt z Iranem może być faktycznie skuteczną realizacją nowej strategii?

Dążenie do stabilizacji regionu?

Przede wszystkim Izba Reprezentantów (a ostatnio również coraz więcej senatorów) jest przeciwna układowi z Teheranem i domaga się zaostrzenia, a nie osłabienia sankcji. Wynika to z powszechnego przekonania, iż Iran raczej nie będzie chciał przestrzegać porozumienia i będzie się dalej zbroił. Z kolei władze Iranu muszą nie tylko liczyć się z opozycją wewnętrzną, lecz także z opozycją sunnickich krajów arabskich. Z jednej strony irańscy konserwatyści nie godzą się na jakiekolwiek paktowanie z odwiecznym wrogiem, jakim są Stany Zjednoczone, oraz na negocjacje w sprawie broni, która ma przecież stanowić dowód irańskiej potęgi. Z drugiej strony porozumienie między USA i Iranem uważnie śledzą inne państwa z rejonu Zatoki, które interpretują je jako zagrożenie dla ich dotychczasowych wpływów. Działania USA, jeśli celem porozumienia z Iranem miało być zapewnienie stabilizacji, mogą przyczynić się więc do czegoś odwrotnego – do eskalacji chaosu w regionie, ponieważ kiedy inne kraje zobaczą, jak Teheran zyskuje na sile, mogą pokusić się o własne programy atomowe.

Z tych powodów scenariusz cichej współpracy między USA i Iranem – choć kuszący – jest mało prawdopodobny. Zupełne wycofanie się USA z regionu wraz z zaniechaniem nawet pośredniego wpływu poprzez państwa, które mają w regionie ambicje hegemoniczne, też wydaje się nierealne. Amerykański wpływ jest na poziomie zaangażowania finansowanego w postaci umów handlowych (ropa z Iraku) albo materialnej pomocy (np. dla Syrii), a także zaangażowania militarnego (ataki dronów bojowych) wciąż duży i raczej nie zniknie. Obecnie najbardziej prawdopodobny pozostaje więc scenariusz doraźnego reagowania i powrót do strategii równoważenia sił poprzez pośrednie wzmacnianie lub osłabianie, dzięki zabiegom dyplomatycznym i wsparciu finansowemu Iranu, Egiptu, Turcji i Arabii Saudyjskiej tak, by żadna ze stron nie zdobyła wyraźnej dominacji, a USA zachowało jak największy możliwy wpływ i kontrolę. W ten scenariusz wpisuje się zarówno porozumienie z Iranem (odblokowanie ich kont), jak i wstrzymanie dostaw wojskowych dla armii egipskiej, póki ta nie przestanie łamać praw człowieka. Taką strategię USA stosowało zresztą już wcześniej choćby poprzez wsparcie w latach 70. Iraku przeciwko Iranowi. Skończyło się to wtedy długotrwałą, wyniszczającą wojną. Czy i tym razem zamiast stabilizacji efektem będzie wojna? Zobaczymy.