Dla samookreślania się każdej wspólnoty niezwykle istotny jest moment, od którego rozpoczyna się konwencjonalne liczenie politycznej „teraźniejszości”. W przypadku nieco starszych demokracji niż polska, sprawa nie wydaje się aż tak skomplikowana. Amerykanie mają 1776 r., Francuzi niezmiennie swój 1789 r.. Niemieckim „rokiem zerowym” stał się 1945. A Polacy? Tu jest trudniej. Może 1918 r. (odzyskanie niepodległości), może 1945 (koniec drugiej wojny światowej), 1980 (porozumienia sierpniowe) czy 1989 (Okrągły Stół, wybory czerwcowe), może nawet… 2004 (wejście Polski do Unii Europejskiej)?
Żadna z tych dat nie występuje w roli jedynej i niepodważalnej cezury. Są jednak wśród nich lepsze niż inne. Gdy chodzi o moment założycielski, który fundowałby Polskę w znaczeniu społecznym, obywatelskim, będzie to zapewne 1980 r., z jego symboliką solidarnościową, jego wspólnotą działania i nadziei. Jednak, gdybyśmy szukali momentu, który funduje polską scenę polityczną – taką, jaką towarzyszy nam na co dzień – to bezdyskusyjnie punktem odniesienia pozostają obrady Okrągłego Stołu. Wzbudzają one dziś tak ogromne podekscytowanie, zarówno po lewej, jak i prawej stronie sceny politycznej, właśnie dlatego, że okazały się politycznym sukcesem. Przy czym był to moment tymczasowego kompromisu rozgrywających Polskę sił, a nie doskonałej sprawiedliwości czy doskonałej wolności. Moment, w którym powstały i utrwaliły się zasadniczo wszystkie linie podziału, które do dziś istnieją na polskiej scenie politycznej, tak bardzo zakorzenionej w tamtych czasach.
Był to również moment ogromnych komplikacji i niejasności, niepewności wszelkich moralnych ocen – a zatem chwila prawdziwie polityczna. Ta chwila jest do dziś oceniana na kilka, radykalnie upraszczających ją sposobów: jako zdrada, spisek, jako narodowe pojednanie, jako skutek porozumienia elit ponad głowami obywateli, jako osiągnięcie celu w postaci wyeliminowania tychże obywateli z procesu decyzyjnego.
W istocie Okrągły Stół nie był żadną z tych rzeczy. Nie był zdradą i spiskiem – bo kompromis był tylko tymczasowy, a rzeczywistość polityczna płynna bardziej niż zwykle i, co wiemy zarówno ze świadectw, jak i opisów historyków, zaskakująca samych aktorów wydarzeń (po obu stronach). Interpretacja Stołu jako zdrady i spisku jest zresztą tylko odwrotną stroną mitu „narodowego pojednania”, który ma równie niewiele sensu. Choć w polityce deklaracje pojednania w wyjątkowych sytuacjach się zdarzają, polityka jako taka na pojednywaniu się nie polega. Jej gracze nie stają się trwale sprzymierzeńcami, nie chodzi w niej także o to, by wszyscy jej uczestnicy „się kochali”. Polityka jest starciem sił, dialogiem, rozgrywką, choć nigdy o sumie zerowej i zawsze o stawce większej, niż tylko wygrana z przeciwnikami.
Nie był też Okrągły Stół ani „skutkiem”, ani „celem”, ale – tylko i aż – środkiem osiągnięcia zmiany systemu. Dodajmy – pokojowej zmiany, co biorąc pod uwagę przykład Rumunii, wcale nie było w owych czasach oczywiste. Pokojowej – to istotne również w tym sensie, że może lepiej u początków systemu mieć nieoczywisty i trudny do oceny Okrągły Stół niż Bitwę Warszawską, która przyniosła olbrzymi autorytet i szacunek człowiekowi, który w 1926 rozmontował polską demokrację poprzez zamach stanu.
Polityka jest starciem sił, dialogiem, rozgrywką, choć nigdy o sumie zerowej i zawsze o stawce większej, niż tylko wygrana z przeciwnikami.| Karolina Wigura
Z tego punktu widzenia rozważanie, czy Okrągły Stół, czy reformy, które przyszły przed nim lub po nim, czy początki III RP były „właściwe” nie mają większego sensu. Były początkiem polskiej polityki, która oprócz rozpowszechnionego notabene po przykładzie polskim modelu okrągłostołowego dysponowała (i dysponuje) całym wachlarzem innych środków działania: protestami społecznymi i ich instytucjonalizacją, demokracją parlamentarną, partiami politycznymi, organizacjami pozarządowymi. W liście do pewnego dżentelmena w Warszawie Ralf Dahrendorf w 1990 r. zwracał uwagę, że Okrągły Stół w żadnym wypadku nie może być uważany za doświadczenie normalnej polityki. Ustalano „reguły gry”, niezbędne warunki dla dalszego rozwoju wolności.
To demokratyczna gra. Ważne, by w nią grać, ale nie dla samej gry. Grać w nią, aby uczynić ją lepszą. Ale bez utopijnego przekonania, że można uprawiać politykę bez polityki, że można powrócić do jakiegoś abstrakcyjnego momentu przed Okrągłym Stołem i zrobić politykę od nowa, że można wywołać społeczną rewolucję, która „oczyści” wszystko i wtedy można będzie dopiero usiąść z powrotem do negocjacyjnego stołu. Albo że można politykę oprzeć na iście platońskim rozróżnieniu na „dobro” i „zło”. To mrzonki intelektualistów zatopionych w książkach, którzy z prawdziwą polityką i prawdziwą przemocą (na ich szczęście) zwykle nie mieli nic wspólnego. Lub cyniczne obietnice polityków.
Grając, warto zastanowić się nad tym, jakie dziś najważniejsze elementy powinny składać się na polską rację stanu. W pewnym uproszczeniu tę rację stanu po 1989 r. można zdefiniować tak: zaraz po przełomie – zbudowanie gospodarki kapitalistycznej, właściwie za wszelką cenę, a to z powodu przerażającego stanu gospodarki i finansów państwa w tamtym momencie; przed 1999, a potem przed 2004 r. – wprowadzenie Polski do Zachodu, przez NATO i Unię Europejską; po 2004 r. – dogonienie poziomu życia Zachodu przez dobre wykorzystanie unijnych funduszy.
Dziś, z perspektywy 25 lat, potrzebujemy bilansu i definicji celów, które złożą się na polską rację stanu przynajmniej w ciągu najbliższej dekady. Czego będzie to dotyczyło? Po pierwsze: charakter polskiego państwa. Jakie to państwo – co należy zdefiniować konkretnie wychodząc poza zupełnie zużyte, często w polskim kontekście w ogóle niejasne, sformułowania „opiekuńcze” czy „neoliberalne”? A może to po prostu państwo bez pomysłu, któremu trzeba nadać charakter i strategię? Jak ma wyglądać polska edukacja – nie tylko na poziomie średnim i wyższym, lecz także żłobkowym, przedszkolnym i podstawowym? Jak poradzić sobie ze starzeniem się społeczeństwa, skoro wiemy, że nawet najbardziej hojne instytucje opiekuńcze w Austrii czy Niemczech nie sprawiają, że Europejczycy chcą się rozmnażać?
Po drugie, polityka zagraniczna. Czy Polska może i powinna stać się ambasadorem Ukrainy? Jak powinna pozycjonować się w XXI w. względem swoich partnerów w Europie, jak – wobec USA, Rosji, innych krajów? Jaka jest rzeczywista kondycja – w aspekcie międzynarodowym – Polski jako państwa prawa? Co mówi o tym gigantyczny skandal, jakim było zbudowanie na naszym terytorium tajnego więzienia CIA i sposób, w jaki sobie z tym dziś radzimy? Wreszcie, jakie, my, Polacy, wyciągamy wnioski ze sprawy Snowdena?
Po trzecie, społeczeństwo obywatelskie. Jak skłonić polską klasę polityczną, by ceniło jego różnorodność i rzeczywiście brało sobie do serca krytykę? Jak je finansować? Jak przekonać polskich polityków i biznesmenów, że są za nie odpowiedzialni?
I, last but not least, co z polską nowoczesnością, co z prawami kobiet i mniejszości, co z relacjami państwo – Kościoł katolicki?
To tylko kilka politycznych trajektorii, które muszą być brane pod uwagę przy próbie określanie polskiej racji stanu na najbliższe lata. Warto nad nimi myśleć, pamiętając jednocześnie o jednym: 25 lat temu wszyscy wygraliśmy. Zależy od nas i naszej ciężkiej pracy, co z tą wygraną dalej zrobimy.