Ceremonie otwarcia i zamknięcia igrzysk olimpijskich nie od razu stały się pokazami siły czy też próbą szybkiej prezentacji dorobku kulturalnego i historycznego państwa. Na początku zanosiło się na coś wręcz przeciwnego. Zapalenie znicza, odegranie hymnu, defilada sportowców, lakoniczne otwarcie (dokonująca go głowa państwa wypowiada zazwyczaj jedno zdanie) – całość prezentowała się skromnie, jak w opisie znanego komentatora sportowego Bohdana Tomaszewskiego, który podczas igrzysk olimpijskich w Melbourne (1956) był z tej skromności wręcz dumny. W dobie rozrastających się spektakli sprawozdawca przypominał, że poza wyżej wymienionymi fragmentami rytuału i otwarciem dokonanym przez księcia Edynburga nic więcej się nie działo, a igrzyska mimo tego wypadały wspaniale. I tak być może pozostałoby do dziś, gdyby nie Niemcy i ich dwukrotne złamanie tej reguły. Najpierw pompatyczne dzieło Alberta Speera i „świetlna katedra” nad stadionem olimpijskim w Berlinie w 1936 r. doprowadziły do pozornego odrzucenia pompatyczności przez organizatorów następnych olimpiad. Paradoksalnie do nadmiaru powrócono w Monachium w 1972 r. – oficjalnie głównie po to, by zatrzeć pamięć hitlerowskich igrzysk. Ale potem się potoczyło. W Montrealu odpowiedziano na Monachium… W Moskwie trzeba było pokazać zwycięstwo socjalizmu na kapitalizmem… W Los Angeles odwrotnie… Perpetuum mobile toczy się do dzisiaj i nic nie zapowiada jego końca.

 

Igrzyska zimowe, w przeciwieństwie do letnich, początkowo opierały się takiej praktyce, ale i tutaj pojawiła się potrzeba „pokazania się”. Pionierami byli Francuzi, którzy za prezydentury Mitteranda zapragnęli zbudować obraz Francji jako mocarstwa kulturowego. A że nikt nie powierzył im organizacji olimpiady letniej – ofiarą megalomanii faraona Francois padły zimowe igrzyska w Albertville (1992). Od dwóch dekad również zimą mamy to, co mamy, czyli eksplozję snów o potędze.

Sny Rosji

Pora jednak przejść do ładunku emocji, wiedzy i historiozofii zaserwowanego nam przez twórców ceremonii otwarcia Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Soczi A.D. 2014.

Przede wszystkim – chciałbym uniknąć przesadnej komparatystyki. Co właściwie dać nam może porównywanie ceremonii z Soczi z tymi z Pekinu czy Londynu (choć chyba najwłaściwiej byłoby wspomnieć o Vancouver – bezpośrednim olimpijskim poprzedniku Soczi)? Pozwolę sobie na początku na przywołanie uroczystości sprzed dwunastu lat. Krytykowane za korupcję Salt Lake City zaprojektowało otwarcie igrzysk w ten sposób, by stało się symbolem pojednania pomiędzy kontynentami – flagę olimpijską nieśli przedstawiciele poszczególnych rejonów świata, w tym Lech Wałęsa. W Soczi początek igrzysk został poświęcony jednemu – prezentacji wizji przeszłości i teraźniejszości Rosji. Rosja nie została w nim ukazana jako fragment tego świata, ale jako nieznane mu zjawisko, którego specyfikę trzeba dopiero publiczności wytłumaczyć.

Taką postawę symbolizował spot otwierający, w którym każda z liter rosyjskiego alfabetu otwierała szufladkę wiedzy o Rosji. Nieznany światu alfabet miał stanowić klucz do wiedzy tajemnej. Kraina położona między Europą a Chinami skryła się we wnętrzu enigmy, przyjmując, że nie jesteśmy jej w stanie zrozumieć. Niemniej widać, że jest ona pozytywnie nastawiona do świata – w końcu czyż może być inaczej, gdy narratorką widowiska jest młoda dziewczyna o imieniu Ljubow (Miłość)?

Stosunkowo najłatwiej skomentować widowisko historyczne, jakie rozegrało się pomiędzy paradą sportowców a ostatecznymi rytuałami olimpijskimi. Stanowiło ono dość specyficzną mieszankę artystycznego perfekcjonizmu i najnowszych technik wizualnych oraz carskiej, radzieckiej i nowoputinowskiej wersji dziejów Rosji, z kilkoma koniecznymi w wypadku nierosyjskiego widza modyfikacjami.

Bieg przez „historię”

Początek był raczej klasyczny. Rosja pojawiła się na świecie tysiąc lat temu – przynajmniej tak twierdził kolejny spot. Wizja początków rosyjskiej państwowości opierających się o skandynawskich Waregów nie jest wszak niczym nowym. Inspiracją artystyczną dla tej części widowiska stał się pomnik zbudowany w Nowogrodzie Wielkim na rzekome milenium tego miasta w 1862 r. Od tego czasu wiedza poszła nieco naprzód, ale mniejsza o to… Nawet nieaktualna nadaje się do sprzedaży i spożycia.

Kolejnych siedemset lat historii skwitowano w sposób charakterystyczny dla telewizyjnych seriali o Rosji kręconych przez amerykańskie stacje telewizyjne. Rosja jawiła się tu jako kraj mrozu i śniegu oraz baśniowych kopuł moskiewskiej cerkwi Wasyla Błażennego. Świat ten przedstawiał się jako idealny i pełen czaru – przypominał nieco bajkową wizję średniowiecznej Anglii rodem z otwarcia igrzysk londyńskich. Rosja nie przybrała w nim optyki cierpienia – nie uświadczyliśmy tu ani najazdów tatarskich, ani Iwana Groźnego – nic poza siedmioma stuleciami życia jak we śnie.

Potem przyszła zmiana i Piotr Wielki: wielki reformator budujący miasto nad Newą i flotę, gigant każący maszerować radośnie przybranym żołnierzom w takt muzyki, twórca wielkiego mocarstwa światowego, poprzednik innego petersburżanina. O tym, że były złe strony – ani słowa. Ktoś może mi zarzucić, że i tak zazwyczaj na tego typu ceremoniach lukruje się rzeczywistość – zwłaszcza współczesną. Z drugiej strony ostatnio zdarzały się przypadki uczciwego podejścia do historii – choćby w Atlancie, gdzie w 1996 r. podczas ceremonii rozliczono się z niewolniczą przeszłością Georgii. Bill Clinton nie uznawał się jednak za następcę Jeffersona Daviesa, a Putin chyba się za takowego sukcesora Piotra Piewszego uważa.

Bal historyczny trwał nadal – XIX w. również okazał się czasem szczęśliwości. Symbolizował go pierwszy bal Nataszy Rostowej. Korzyść podwójna – motyw tołstojowski znany zachodniemu inteligentowi i szansa na prezentację baletu, czyli rosyjskiej sztuki narodowej.

W końcu nadszedł jednak moment, kiedy szczęście zostało zmącone: 1917 r. Infernalne, czerwone widowisko, inspirowane rosyjskim futuryzmem i dziełami Fritza Langa, było chyba najpiękniejszym fragmentem wieczoru. Można powiedzieć że miało też coś wspólnego z historią, bo rewolucja wydawała się w nim niczym zejście do piekieł. Ale z tego piekła Rosja wyszła chyba nawet szybciej niż Jezus, bo stanowczo nie dopiero trzeciego dnia. Czerwień zastąpiła industrializacja, awans kraju do grona światowej elity (po raz kolejny – w putinowskiej wizji z Soczi – Rosja ciągle tylko aspiruje do światowej elity i aspiruje… i tak bez końca), budowa nowego lepszego świata (niekoniecznie à la Huxley czy Zamiatin), sukces i wspaniałe życie obywateli w latach sześćdziesiątych i później. Okrucieństwo Rewolucji wyglądało w tej wizji na chwilową wpadkę, do której warto było dopuścić, by potem szczęśliwie tańczyć w słońcu w rytm wielkich radzieckich szlagierów. I tylko w muzyce dopuszczono do obecności różnych wizji, bo mieliśmy i „Pust’ wsiegda budet sonce” (znaną kilkanaście lat temu każdemu piosenkę o rodzinnej miłości), ale i Wiktora Zoja (niepokornego barda z Petersburga, którego twórczość stała się symbolem pierestrojki).

Okrucieństwo Rewolucji wyglądało w tej wizji na chwilową wpadkę, do której warto było dopuścić, by potem szczęśliwie tańczyć w słońcu w rytm wielkich radzieckich szlagierów.| Łukasz Jasina

W Soczi Rosja chciała pokazać się jako pewną siebie i wspaniałą. Widowisko było, owszem, perfekcyjne, ale stosunek do historii własnego kraju dowodzi, że Rosja wciąż zamyka się na wizje inne niż oficjalna, a dyskusja o historycznych błędach cofnęła się nawet w stosunku do tej z 1991 r. Zamiast głębi mamy wystawność, a krom prawdy – pozór.

I za szczere przyznanie się do takiego sposobu myślenia warto Władimirowi Putinowi podziękować. Bo szczerość stanowi mimo wszystko pewną ważką, ale niezbyt często spotykaną wartość zwłaszcza wśród przywódców takich jak on. Igrzyska są dla niego chyba jednym z najważniejszych momentów prezydentury – tak jak Piotr Pierwszy zbudował na bagnach Petersburg, tak on wzniósł monumenty sportu w Soczi i zaprosił tam cały świat na chwałę swoją i Rosji. Przy okazji Putin pokazał również, że za nic ma nasze zachodnie myślenie o swoim kraju i jakąkolwiek krytykę. Nie udaje kogoś, kim nie jest, jak kiedyś pod pomnikiem Polskiego Państwa Podziemnego w Warszawie – i z prawdą jest mu jednak bardziej do twarzy.

Ktoś może powiedzieć, że igrzyska są niegodziwe. Ich ceremonie otwarcia – owszem. Na szczęście dzień później zaczyna się rywalizacja. Tam jest już lepiej.