Nie było chyba w ostatnich tygodniach pisma, które nie zajęło się na powrót postacią pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Powodem zainteresowania jest oczywiście film Władysława Pasikowskiego „Jack Strong”, który możemy oglądać w kinach. Piszą więc o Kuklińskim z prawa, z centrum i z lewa, a ton artykułów zaskakuje podobnie brzmiącymi nutami.
Dziennikarze prawicowi o swej czci dla pułkownika przypominają i stanowiska w tej kwestii nie zmieniają. Wyciął im za to numer sam Pasikowski, bo po autorze „Pokłosia” spodziewali się raczej obrzydliwego pamfletu na bohatera, a otrzymali hymn na jego cześć i teraz trzeba coś z tym zrobić.
Inaczej rzecz się ma z „Gazetą Wyborczą”. Co prawda przypomina ona artykuły Adama Michnika, otwarcie i z wyjątkową napastliwością potępiającego amerykańskiego szpiega, ale wymowa całości poświęconych Kuklińskiemu artykułów wydaje się dużo wobec niego cieplejsza.
Nie przeceniam roli kina, ale Pasikowski, który tak bardzo podzielił publicystów w ocenie „Pokłosia”, tym razem jakimś cudem pogodził tych, którzy nigdy się nie zgadzają. Jest to paradoks i być może choćby dla niego samego warto było „Jacka Stronga” nakręcić.
Pozytywnych następstw powstania filmu jest oczywiście znacznie więcej. Dawno nie oglądałem polskiego filmu sensacyjnego bez wrażenia, że serwuje mi się prowizorkę i tandetę, bo ktoś próbuje zrobić coś, o czym nie ma pojęcia. „Jack Strong” to porządny thriller szpiegowski, zrobiony w zgodzie ze wszystkimi regułami gatunku. Obraz Pasikowskiego ‒ mimo znanego finału – wciąga; zrealizowany jest bez fuszerki, ale i bez zachłystywania się nowoczesną techniką. Zachowuje bardzo dobre proporcje. Niczego przy tym nie udaje. Nie próbuje być moralitetem o odwiecznej walce dobra i zła, ale przenosi tę walkę na poziom filmowej opowieści o świecie do cna przeżartym złem. Kukliński w interpretacji Marcina Dorocińskiego nie ma w sobie niczego z Bonda. Jest człowiekiem z krwi i kości, w imię zasad zmuszonym do buntu.
Dawno nie oglądałem polskiego filmu sensacyjnego bez wrażenia, że serwuje mi się prowizorkę i tandetę, bo ktoś próbuje zrobić coś, o czym nie ma pojęcia. | Jacek Wakar
Mówi się po premierze, że dla filmu byłoby lepiej, gdyby sportretowano Jacka Stronga kreską delikatniejszą, by stał się postacią bardziej niejednoznaczną. Wtedy zapewne powróciłoby obecne w publicznej dyskusji o Kuklińskim pytanie – zdrajca czy bohater?
Pasikowski otwarcie przyznaje, że przez jakiś czas przekonywał się do swojego bohatera, a z początku do nakręcenia filmu musiała namawiać go producentka. Potem zobaczył jednak w szpiegu człowieka zasad i po ludzku go polubił. Sympatię reżysera widać w filmie, i mnie akurat w najmniejszym stopniu to nie przeszkadza. Przeciwnie, bliskie mi jest myślenie Pasikowskiego o Kuklińskim i jego drobiazgowość, kiedy oddaje szarą beznadzieję PRL. Do tego należy dodać znakomite role Ireneusza Czopa i Mai Ostaszewskiej. Ta ostatnia stworzyła najciekawszą chyba postać kobiecą w całym dotychczasowym dorobku autora „Psów”.
Jeśli „Jack Strong” przywróci pamięć o Ryszardzie Kuklińskim, to dobrze. Jeśli odda mu sprawiedliwość, jeszcze lepiej. Brak rehabilitacji pułkownika wielu słusznie uważa za wyrzut sumienia solidarnościowych elit po 1989 r. Wielu prominentnych polityków do dziś się z niego nie wytłumaczyło, a szkoda.
Ten popularny w założeniu film szpiegowski jest w moim przekonaniu dziełem ważniejszym i artystycznie lepszym od „Wałęsy. Człowieka z nadziei” Andrzeja Wajdy. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby to Pasikowski skutecznie przypominał nam PRL i Ludowe Wojsko Polskie, bo skłonni jesteśmy do wygodnego zapominania. A przecież jeszcze nie tak dawno stosunek do sprawy Ryszarda Kuklińskiego był w istocie testem na podejście do PRL. Najlepiej może, a niewątpliwie morderczo dla siebie samego podsumował go generał Wojciech Jaruzelski: „Jeśli uznamy Kuklińskiego za bohatera, to znaczy, że my wszyscy jesteśmy zdrajcami”. Nic dodać, nic ująć.