Całkiem niedawno, bo w grudniu mieszkańcy Krakowa pękli z dumy. Otóż francuski oddział wydawnictwa Lonely Planet uznał Rynek Główny w Krakowie za najpiękniejszy plac na świecie. Krakowski Rynek okazał się jest piękniejszy nawet od placu św. Marka w Wenecji. Zaiste godne towarzystwo i trafne porównanie. Wenecja – miasto skansen odwiedzane przez miliony turystów, zaludnione przewodnikami wycieczek, personelem muzeów, hoteli, sprzedawców pamiątek, a wyludnione przez zwykłych mieszkańców. Największy wydawca przewodników turystycznych na świecie uznaje Kraków za lepszy od Wenecji. Dla turystów. Dla samych Krakowian Rynek i centrum już tak przyjazny nie jest. I z roku na rok coraz mniej.
Zastanowiło mnie, ilu ludzi spośród tych, którzy nie posiadali się z dumy z takiego uznania Krakowa i masowo ogłaszali tę rewelację na swoich facebook’owych profilach, dostrzega to, co się dzieje z centrum Krakowa od kilku lat. Albo wręcz już się stało. Ilu z nich w ogóle bywa teraz na Rynku? Rynek krakowski (i Stare Miasto) krok po kroku z samych Krakowian się wyludniał i stał się miejscem czysto turystyczno-rozrywkowym. Miejscem wydmuszką, pocztówkowym kiczem z infrastrukturą dostosowaną do turystów i mało przystępnym dla zwykłych mieszkańców, którzy mają coraz mniej praktycznych powodów, by tam bywać. I na domiar złego, mają powody, by tam nie bywać.
Kiedy w czerwcu 2013 r. zamknięto Empik na Rynku, pomyślałam sobie, że jakaś epoka się kończy. (Nowa polityka Empiku zakłada rzekomo przeniesienie działalności wyłącznie do centrów i galerii handlowych; czy kompania podąża z duchem czasów, czy sama go dyktuje – sama nie wiem.) Ale kiedy, w którąś listopadową sobotę umówiłam się z kolegą pod Bagatelą o godz. 16 ( wszak drugi po „pod Empikiem” najważniejszy meeting point niegdyś tętniący życiem dniem i nocą) i zobaczyłam, że nikt pod Bagatelą już się nie umawia, z goryczą zdałam sobie sprawę, że TA epoka już się skończyła. Że normalni ludzie już na Rynek nie przychodzą. Bo i za bardzo nie mają po co (chyba że na imprezę lub do knajpy). Sklepy, kina i miejsca parkingowe mają w galeriach handlowych, świątyniach konsumpcjonizmu a nie historycznym centrum. Pracę – w biurowcach na obrzeżach Krakowa. Mieszkania – na nowych grodzonych osiedlach przyklejonych do starych. Po co więc przychodzić na Rynek, jeśli oprócz problemów z parkowaniem, utrudnień w ruchu, restauracji, klubów nocnych, kilku teatrów i rzesz turystów już prawie nic tam nie ma?
Uniwersytet Jagielloński większość kierunków przeniósł na kampus na Ruczaju, więc i studentów trudno uświadczyć. Mało kto mieszka w obrębie Rynku (niech przemówią liczby: w 1961 r. na Starym Mieście mieszkało 52 tys. ludzi, w 2003 r. zaledwie 5 tys.). Warunki lokalowe średnie, ceny nieruchomości wygórowane, a właścicielom kamienic bardziej opłaca się wynająć mieszkania i kwatery dla turystów. Wystarczy przejść się ulicą Grodzką czy Floriańską, żeby zobaczyć jaka infrastruktura króluje: hotele, hostele, apartamenty dla turystów, eleganckie restauracje i „demokratyczne” kebabiarnie, sklepy z tandetnymi suwenirami, sztuczną biżuterią, bursztynowi jubilerzy, drogie lub dziwaczne butiki, kantory i alkohole 24h. Często, i już nie tylko w wakacje, z trudem w ogóle można usłyszeć język polski. Tak więc nie dość, że nikt już w obrębie Plant nie mieszka, to i nie pracuje, nie uczy się ani nie załatwia żadnych spraw. Ścisłe centrum Krakowa (wraz z Kazimierzem) stało się miejscem wyłącznie turystyczno-rozrywkowym. Brakuje tylko kasyn i ulic czerwonych latarni.
Nie brakuje natomiast przestępstw. Policyjne statystki wskazują, że okolice Rynku Głównego i Kazimierza są najniebezpieczniejszymi w całym Krakowie. Nic dziwnego. Gdzie nie ma stałych mieszkańców, jest duża rotacja ludzi, anonimowość, życie nocne i alkohol, nawet setki kamerek CCTV i patroli nie ochronią nas przed ryzykiem stania się ofiarą przestępstwa.
Oczywiście to, co się stało z Krakowem nie jest zjawiskiem odosobnionym ani niczym wyjątkowym. Kraków znajduje się w szacownym gronie. Jest na to wręcz specjalny termin – gentryfikacja, czyli gwałtowna zmiana charakteru części miasta. Słówko pochodzące z angielskiego w Polsce dopiero się przyjmuje, a w takiej Hiszpanii funkcjonuje już wyłącznie na określenie tego, co się stało w Grenadzie, Kordobie, Barcelonie (oraz Krakowie), czyli wyludnienie historycznych centrów miast przez mieszkańców i zaadoptowaniu ich ściśle pod potrzeby turystów. Jeśli miasto ma jakąś atrakcję do sprzedania, to stara się wycisnąć z tej atrakcji jak najwięcej pieniędzy. W sumie logiczne. I zgodne z duchem czasów.
A wszystko to dzieje się w zastraszającym tempie. Nie trzeba być rodowitym Krakusem, by na własne oczy dostrzec prędkość i kierunek zachodzących zmian. Nie jestem też aktywistką miejską, (choć może powinnam), lecz i we mnie krew się gotuje, gdy widzę, co władze miasta w międzyczasie czynią. A radni miejscy niczym sześcioletnie dziecko obrażone, że nie dostało meczów na Euro 2012, postanowili zrekompensować sobie porażkę i zorganizować w zamian całe igrzyska olimpijskie! I chciałabym wierzyć, że nie tylko po to postanowili poszerzyć strefę płatnego parkowania o wielkie połacie miasta, by mieć fundusze na kampanię promującą (209 mln zł ma kosztować samo „ubieganie się” Krakowa o organizację, zaś organizacja 24mld zł) kandydaturę Krakowa jako gospodarza igrzysk, tudzież budowę kolejnych obiektów sportowych, których i tak nie będziemy w stanie utrzymać.
Pierwszy (żenujący) spot reklamowy Krakowa wspaniale obrazuje i łączy tryb myślenia radnych oraz gentryfikację. A wręcz „wenecjalizację”, tyle że zamiast gondol sunących po kanałach, mamy sportowców sunących po pustych (wyludnionych) ulicach Krakowa pokrytych śniegiem wyprodukowanym planowo za, bagatela, 56 mln zł.
Nie chodzi mi o to, że strefa płatnego parkowania jest zła. To nie jest przedmiotem mojego lamentu, aczkolwiek warto może wpierw pomyśleć na przykład o usprawnieniu transportu publicznego, tak by mógł być realną alternatywą dla poruszania się po mieście samochodem (zwłaszcza dla mieszkańców nowych osiedli, na które nie zawsze można dojechać tramwajem, a autobus kursuje co 40min.). Warto może również czasem wyjść ze swoich butów i dostrzec, na jakie szersze zjawiska nakładają się (a wręcz się do nich przyczyniają) konkretne decyzje włodarzy miasta, zadać sobie pytanie (a może i próbować znaleźć odpowiedź), czy aby na pewno tego chcemy dla naszego miasta. Czy na pewno chcemy, żeby Kraków był lepszy od Wenecji i Soczi? Może w ogóle warto pomyśleć o mieszkańcach i ludziach, a nie tylko o zarabianiu pieniędzy i mrzonkach o igrzyskach.