W większości przypadków byli ludźmi skromnego pochodzenia. Oczywiście niekoniecznie wywodzili się ze slumsów, ale z pewnością nie przyszli na świat w kręgach lokalnych oligarchii. Przeciwko oligarchom zwracali się zarówno w swoim życiu, jak i w polityce. Często podejmowali hasło: „Precz z oligarchią!”. Dobrze czuli się wśród ludzi z niższych szczebli hierarchii społecznej. Kształtowali swój obraz jako obraz „ojca ludu” (Getúlio Vargas, prezydent Brazylii 1930-1945, 1951-1954). W Argentynie rolę matki ludu („matki Argentyny”?) odegrała żona Perona (prezydent 1946-1955, 1973-1974) – Eva Duarte, nieprzypadkowo najczęściej nazywana w zdrobniałej formie „Evitą”. Vargas, który popełnił samobójstwo, nawet w liście pożegnalnym zwrócił się do ludu i oskarżył oligarchię o działanie przeciw zwykłym Brazylijczykom, na szkodę kraju i przeciw niemu samemu jako przyjacielowi ludu.

Owi władcy rozdawali niższym warstwom co mieli, a nieraz mieli całkiem sporo. Czasem przekazywali prezenty w sensie dosłownym, jak poprzez fundację Evity. Także jednak w sensie redystrybucji dochodu – dopóki było co dystrybuować (Perón miał środki dzięki korzyściom Argentyny z wojny, Chávez z ropy naftowej). Jednocześnie warto zaznaczyć, że umiłowany lud nigdy nie został precyzyjnie zdefiniowany. Termin „oligarchia” także zawsze pozostawał mętny. Wyższe warstwy nigdy nie były eliminowane radykalnie. Realizowano raczej proces kooptacji nowych ludzi do lepszego świata niż zastępowania starych elit nowymi.

 

5

 

Nie da się zdefiniować populistycznych przywódców w kategoriach „lewica” – „prawica”. Perón i Vargas byli przeciwko komunizmowi i komunistom, w pewnych okresach żywili sympatie do faszyzmu, a nawet sami faszyzowali. Łatwo to zrozumieć. Wszak Hitler i Mussolini byli przeciw „plutokracji”, byli proludowi i obiecywali radykalne zmiany, a nadto zwrócili się przeciw państwom dominującym nad Ameryką Łacińską. Jednocześnie na przykład Vargas zatrzymał lokalnych faszystów w drodze do władzy. Jego cały dyskurs proludowy miał aspekty lewicowe – jeśli trzymać się tego podziału.

Wojsko zawsze stanowiło istotną część kośćca władzy i pozwalało panować nad ludem, nad którym, przy całej doń miłości, trzeba było przecież panować.|Marcin Kula

Populistyczni przywódcy latynoamerykańscy byli na ogół  związani z wojskiem – choć często też nie z jego umocnionymi tradycją najwyższymi szarżami. Oni sami mogli wyrastać z szeregów relatywnie niskich rangą oficerów, bądź od takich uzyskiwać poparcie. Wojsko stanowiło istotną część kośćca władzy i pozwalało panować nad ludem, nad którym, przy całej doń miłości, trzeba było przecież panować. Było tym potrzebniejsze, że jeśli omawiani przywódcy organizowali swoje partie polityczne, to raczej partie typu frontu narodowego – a więc mało użyteczne w realnej walce politycznej, a bardziej przydatne dla kreowania atmosfery i demonstrowania siły. Populistyczni przywódcy sytuowali się w pozycji dobrego wodza narodu, otaczał ich kult. Budowali zaplecze polityczne na poparciu dla siebie, a stworzone przez nich ruchy i kult ich osób nie gasły wraz z ich śmiercią.

Legenda i wizja chwały wojska dobrze współgrały z hasłami wielkości ojczyzny, które tacy prezydenci zawsze lansowali. Byli to najczęściej nacjonaliści i to w polskim, nie w angielskim znaczeniu tego słowa. Każdy z ich narodów był wielki z natury, ale realnie musiał właśnie odnaleźć swoje wielkie przeznaczenie. Perón podobno przemyśliwał o bombie atomowej. W oczekiwaniu na wielkość w skali światowej, można było się starać „przynajmniej” o rolę pierwszego sojusznika USA w Ameryce Łacińskiej. Vargas, przyłączywszy się do aliantów podczas II wojny światowej, jako jedyny w Ameryce Łacińskiej wysłał nawet korpus ekspedycyjny na front włoski (chwała mu za to!). We współpracy z USA budował też wielkie zakłady metalurgiczne, co było znakiem czasów w dążeniu do potęgi. Wszystko tam miało być wielkie i brazylijskie. Skupiskom ludzi złożonym z relatywnie świeżych imigrantów kazano zapomnieć o ich wyjściowych krajach i kulturze.

Chávez uważał się za następcę Bolívara. Jak ten uwolnił kraj od Hiszpanów, tak on uwalniał kraj od amerykańskiego imperializmu.|Marcin Kula

Chyba wszyscy omawiani władcy prowadzili specyficzną „politykę historyczną” (choć tego terminu jeszcze nie wymyślili). Historia miała jednoczyć i dowartościowywać każdy z narodów oraz legitymizować samych przywódców. Nieraz była to polityka historyczna na grobach (by nie powiedzieć, że na pograniczu nekrofilii). Perón w 1950 r. sprowadził z Hiszpanii szczątki rodziców San Martina. Celem było uświetnienie roku stulecia śmierci Wyzwoliciela. Chávez w 2010 r. sprowadził z Ekwadoru szczątki (raczej garstkę prochu) Manueli Saenz, towarzyszki życia Bolívara. Szczątki samego Bolívara Wenezuela sprowadziła z Kolumbii już w 1842 r. W 2010 r. Chávez otworzył jednak grób Bolívara. Najpewniej chciał zostać owiany przez „ogień”, który ponoć poczuł po otwarciu grobu, rzekomo bijący od szlachetnych szczątków. Nie jest jasne, czy wiedział o średniowiecznym przekonaniu, jakoby od zmarłych świętych czuło się kwietną woń świętości. Mógł też przy okazji chcieć podrzucić kamyczek Kolumbii, którą oskarżał o zabicie Wyzwoliciela i której „długich rąk” sam się obawiał.

Chávez uważał się za następcę Bolívara. Jak ten uwolnił kraj od Hiszpanów, tak on uwalniał kraj od amerykańskiego imperializmu. Nazwał kraj „Republiką Bolivariańską”. Podjęto produkcję lalek „boliwariańskich” zamiast Barbie i Supermana, wprowadzono też „edukację boliwariańską”. Co to znaczyło? Trudno powiedzieć. W każdym razie sam musiałbym chyba być dłużej przedmiotem „polityki historycznej”, by rozumieć różnorodne jej przejawy nie tylko objawowo i funkcjonalnie. Może się jeszcze zdarzy okazja (sic!).