Strachy okazały się płonne, bo o Ukrainie w swojej przemowie wspomniał tylko nagrodzony za rolę drugoplanową w „Witaj w klubie” Jared Leto. Sam film wydał mi się średnio zajmującą opowieścią ku pokrzepieniu serc, bardzo amerykańską w wymowie, ale kreacja Leto rzeczywiście jest imponująca. Aktor zatrzymał się na granicy przebieranki i stopienia z postacią, stworzył bohatera geja, który jest przede wszystkim cierpiącym człowiekiem, a dopiero potem homoseksualistą. Przypomniał mi w tym gejów sportretowanych przez Krzysztofa Warlikowskiego w „Aniołach w Ameryce”.
Poza tym zaskoczeń nie było. Ktoś napisał nawet, że podczas ceremonii tyle samo było ekscytujących momentów, co w najsłabszych dziełach Krzysztofa Zanussiego. Wierzę, nie oglądałem. Cieszę się z nagrody dla Cate Blanchett za „Blue Jasmine” także dlatego, że znakomitej aktorce nie odebrał statuetki kolejny prawdziwy lub domniemany skandal z Woodym Allenem w roli głównej. I myślę sobie, że grająca Blanche DuBois w „Tramwaju zwanym pożądaniem” (film Allena jest wariacją na temat sztuki Williamsa, o czym w „Kulturze Liberalnej” pisałem ) w warszawskim Teatrze Ateneum Julia Kijowska jest prawie tak samo dobra . Możemy mieć z tego satysfakcję. Dawno nie było w Polsce aktorki, tak skupiającej na sobie uwagę widzów. Wielki dar.
Oscara w żadnej kategorii nie dostał „Wilk z Wall Street” Martina Scorsese – najwybitniejszy z obejrzanych przeze mnie nominowanych do nagrody filmów. W sumie się nie zdziwiłem, bo obraz Scorsese nijak nie przystoi do lansowanego przez Akademię czarnobiałego obrazu świata. Jest brawurowo cynicznym traktatem o zbrodni bez kary, opowieścią o bezszelestnym rozprzestrzenianiu się zła. Jest lekcją formy i warsztatu, a także ostatecznym dowodem, że Leonardo DiCaprio może już stać się pełnoprawnym następcą Roberta De Niro, czego chciał od dawna jego przyjaciel i mentor Scorsese. W „Wilku…” dał zapierający dech w piersiach pokaz siły. Przyznam też, że większe wrażenie zrobił na mnie maleńki epizod Matthew MacConaugheya w tym filmie niż jego wyczerpująca transformacja w „Witaj w klubie”. A jednak od początku było oczywiste, że właśnie za nią zostanie odznaczony.
***
U nas natomiast gdzie się nie obejrzysz „Kamienie na szaniec”. Na plakatach harcerze z Szarych Szeregów w stylizacji na współczesnych hipsterów. Montaż dynamiczny, na pożegnanie nowy, bardzo przyzwoity utwór Dawida Podsiadły. Reżyser Robert Gliński podkreślał, że chce tym filmem trafić do dzisiejszej młodej widowni, a dla niej rzeczy w rodzaju „Akcji pod Arsenałem” to już zamierzchła historia. Pamiętać trzeba, że jeden z tonów opowiadania o wojnie wyznaczył w ostatniej dekadzie Quentin Tarantino w „Bękartach wojny”. Rzecz jasna „Kamienie na szaniec” to zupełnie inny materiał, ale język kina niewiele ma wspólnego z szacunkiem wobec przeszłości. Dlatego Robert Gliński nakręcił swój film dla rówieśników Zośki, Alka i Rudego. W moim odczuciu jak najbardziej słusznie.
Ucieszył mnie ten obraz, bo oznacza powrót znakomitego niegdyś reżysera do wysokiej formy. Robert Gliński nie miał ostatnio dobrej passy. Nie powiodło mu się na stanowisku rektora łódzkiej Filmówki, tym bardziej jako dyrektorowi warszawskiego Teatru Powszechnego. W kinie też nie dał nam w tej i poprzedniej dekadzie niczego olśniewającego. Tymczasem „Kamienie na szaniec” mają w sobie konieczną w takich razach świeżość, znakomite zdjęcia Pawła Edelmana oraz doskonale dobranych do głównych ról aktorów. Marcel Sabat i Tomasz Ziętek i sporo już umieją, i mają charyzmę, i dobrze wyglądają. Kibicuje się im nieprzerwanie, bo są po ludzku sympatyczni, a nie spiżowi, z krwi i kości, a nie z marmuru.
Próbowałem zrozumieć podczas seansu, o co towarzysząca „Kamieniom…” Glińskiego awantura. O niepełną zgodność z książką Kamińskiego i faktami historycznymi? To film, a nie wierne odwzorowanie. O dwie delikatniutkie sceny miłosne z udziałem Zośki i Rudego? Błagam, Gliński ma prawo pokazać ich jako zwykłych, łaknących normalnego życia chłopaków. O konflikt młodych ze starymi? Akurat w tym filmie racje obu stron wydają się być wyważone niebywale starannie.
Ma rację w swej ocenie piszący na portalu wpolityce.pl Piotr Zaremba, że Gliński nakręcił nowoczesny w formie film patriotyczny. I ma rację, że przynajmniej co kilka generacji powinien pojawiać film pokroju tego. Wtedy będzie o czym rozmawiać. Oby nie przekraczając granicy absurdu.