Tak mogłaby wyglądać ponadczasowa impreza dla elit, gdyby w jednym miejscu i czasie zebrać tych, którzy stali się dla Paolo Sorrentino większą lub mniejszą inspiracją przy pracy nad „Wielkim pięknem” – nominowanym do Złotej Palmy, nagrodzonym Europejską Nagrodą Filmową oraz dwa dni temu Oscarem za najlepszy film nieanglojęzyczny. Całe to pomieszanie porządków, które reprezentują wymienione postaci, składa się na niespotykanie dojrzałą apologię stylu życia, najczęściej zbywanego reprymendą surowych moralistów. Namysł, jakiemu ów styl zostaje poddany, oraz forma – tylko pozornie wybijająca się ponad meritum, a faktycznie służebna wobec idei – sprawiają, że trudno nie chcieć przyłączyć się do pląsów. Sorrentino zaś jako główny animator zabawy nie tylko kusi przyjemnością, lecz także intryguje. Wszak hulać w takim towarzystwie – to już rozpusta czysto intelektualna!
Estetyczne ekstazy
Patronat nad wydarzeniem mógłby objąć Andrzej Banach (znany przede wszystkim jako popularyzator i odkrywca Nikifora). Jego napisany na początku lat pięćdziesiątych esej „O przeżyciu estetycznym” doskonale pasuje na recenzję najnowszego obrazu autora „Boskiego”. Seans „Wielkiego piękna” to wszak „swoiste zjawisko psychiczne, które się przeżywa, ale którego nie można opisać. Najbardziej subtelne konstrukcje pojęciowe mogą nas tylko przybliżyć do przedmiotu, odgraniczyć go od innych, wywołać sprzyjający klimat, obudzić odpowiedniość wzruszeniową, ale słowa nie dadzą nam nigdy zupełnej wiedzy o życiu wewnętrznym, które w pojęcia schwytać się nie daje. […] Przeżycie estetyczne poczyna się często od nieoczekiwanego podniecenia. Zaciekawienie to możemy odrzucić, minąć je obojętnie, możemy z nim walczyć i odejść od niego, albo też, znęceni jego urokiem, możemy przy nim pozostać. Ale to początkowe doznanie ma już moc zagarniającą: łatwiej go unikać, niż powstrzymać na powierzchni wrażliwości człowieka, i raz przez nie dotknięci, dajemy się wieść po drodze, która zaprowadzi nas do pełni. […] Jakość estetyczna nęci nas, zapowiada swoje wartości, dotyka i wzrasta wciąż w mocy, przechodzi od zewnątrz, od podniet zmysłowych, do głębi psychiki, obejmując nas coraz ściślej, my zaś dążymy naprzeciw, do zupełnego nią nasycenia” [1].
Opisując etapy przeżywania estetycznego, tego owładania wzruszeniem, Banach stwierdza, że mimo niewysławialności doświadczenia przedmiot przeżycia powinien być przez odbiorcę kształtowany, uzupełniany i dobudowywany. Należy złączyć procesy poznawcze z twórczymi i dopiero wówczas zbudować dzieło według osobistych przeczuć o jego pięknie. Nowy film Sorrentino idealnie wpisuje się w ten model. „Nasza podróż jest całkowicie urojona. W tym jej moc” – czytamy z pierwszych kadrów motto wyjęte z „Podróży do kresu nocy” Céline’a. Nawias, w jaki włoski reżyser bierze całe widowisko, każe po raz ostatni przywołać wymóg Banacha: „jeżeli pragniemy poddać się czarowi dzieła, musimy porzucić praktyczną postawę życia codziennego i zmienić ją w postawę estetyczną przez uwolnienie się od mącących czystość wpływów świata realnego, wygaszenie niepokoju, trosk i pożądań, a skupienie całej uwagi na przedmiocie estetycznym” [2].
Zabawa na dachu świata
Przedmiotem estetycznym będzie tu nie tyle sam film, co bohater i kreacja, jaką ów tworzy, a także jego spacer po Rzymie (tak, spacer, nie miasto). Jep Gambardella (wielki Toni Servillo), współczesna inkarnacja Marcello ze „Słodkiego życia”, to celebryta, bon vivant, sybaryta i stoik. Cztery dekady temu popełnił powieść, docenioną zarówno przez czytelników, jak i przez krytykę; dziś – jako 65-letni dziennikarz i faworyt rzymskiej socjety – większość czasu spędza na imprezowaniu do białego rana, dniami zaś odsypia przebawione noce. Od czasu do czasu kompromituje jakiegoś pseudoartystę czy miażdży w werbalnej bitwie pozującego intelektualistę – jak gdyby prowadził prywatną krucjatę przeciw miałkości i bufonadzie. To jednak krucjata pod flagą sokratejskiej dobrotliwości i zbawczego sarkazmu. Podobnie jest z samym filmem – pamfletem na kabotynów Kościoła, artystowskich hochsztaplerów i rzymską socjetę. Céline’owskie urojenie przyjmuje tutaj postać groteski rodem z Felliniego. Baciki satyry muskają jedynie przedmiot krytyki, a Sorrentino przypomina swojego bohatera: wyrozumiałego stoika i sceptyka, który nie pastwi się, lecz ironizuje.
Jep szuka, bywa, zwiedza, ogląda, ironizuje, dziwi się. Choć ma wszystko, czegoś mu jednak brakuje. Szuka epifanii, drugiego olśnienia, tytułowego wielkiego piękna. | Gabriel Krawczyk
Między nocnym drinkiem a popołudniową kawą, jak gdyby na granicy snu i jawy, Jep Gambardella przechadza się zatem po Wiecznym Mieście. Przy akompaniamencie niespiesznych kroków słuchamy jego opowieści. Nie chciał być światowcem – został ich królem. Nie chciał bywać na miejscowych fetach dla elit – to elity bywają u niego. Stworzony do bycia sobą – takim pozostał. Taki właśnie Jep spaceruje po swoim mieście, pełnym kontrastów mieście Felliniego. Wiekowe Koloseum sąsiaduje z klasztorem, w którym dzieci bawią się w berka. W jednym ujęciu kamery spotykamy elegantów jak z okładek pism modowych i cnotliwe zakonnice. Obok dumnie snującego się Jepa-hedonisty starsi panowie uprawiają jogging. Przy jednym stole jadają kardynałowie, producenci zabawek i arystokraci do wynajęcia. U Sorrentino w centrum Rzymu flamingi odpoczywają, a na prawdziwą świętą trafić można w najmniej spodziewanych miejscach. Jep szuka, bywa, zwiedza, ogląda, ironizuje, dziwi się. Choć ma wszystko, czegoś mu jednak brakuje. Szuka epifanii, drugiego olśnienia, tytułowego wielkiego piękna. Kiedyś stało się ono dlań inspiracją, dziś jest już tylko wspomnieniem czasu bezpowrotnie utraconego, po brzegi wypełnionego namiętnością.
Utracone piękno już jednak nie powraca. Jedynie namiastką tegoż jest wielkość sztuki – bo to doświadczenie życia jest tym najważniejszym. Niekończący się spacer wiecznie zadziwionego współczesnością Jepa odbywa się w rytmie melancholii; jest lawirowaniem między nieosiągalnym sacrum z przeszłości a profanum codzienności. Ekstatyczne tańce i swawole godne „Spring Breakers” Harmony’ego Korine’a oraz tonacja buffo rodem z kina Felliniego przeplatają się tu z momentami iście mistycznego wyciszenia. Podobnie jak twórca „Osiem i pół”, także Sorrentino pisze list miłosny do Rzymu, lecz czarujące, pełne tajemnic miasto przede wszystkim stanowi emanację samego bohatera. Podróż po zabytkowej metropolii zdaje się jedyną w swoim rodzaju adaptacją na ekran wynurzeń Proustowskich. Kontemplacyjna przechadzka Jepa wydobywa tę samą przypadkowość, którą rządziła się narracja francuskiego impresjonisty. Tak jak tam, w „Wielkim pięknie” zawarte są znaki przypominające o upływie czasu. Jep ogląda twarze, miejsca, rzeczy – i wszystko są to, jak można sądzić, objawienia przywołujące obrazy z przeszłości. O ile jednak precyzja zdań cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu” wprost dawała świadectwo o motywacjach i impresjach bohatera, o tyle bezsłowne wizualizacje u Sorrentino pozostawiają widzowi margines, który sam może zapełnić. Gdy Jep uśmiechem reaguje na widok anonimowej kobiety, pozostaje nam domyślać się, co znaczy jego reakcja: czy to dawno niewidziana znajoma, czy może napotkana przypadkowo twarz przynosi inne wspomnienie z przeszłości? Gdy bohater przygląda się biegającym po ogrodzie dzieciom i łzy napływają mu do oczu, nie mamy pewności, czy to tylko kryzys przemijania, jakieś poczucie nieodżałowanej straty, czy głębsze skojarzenie – odpowiednik Proustowskiej magdalenki.
W tym sensie twórca „Wszystkich odlotów Cheyenne’a” kusi, lecz nie przymila się. Niesprawiedliwością byłoby sądzić, że kuszenie Sorrentino jest fałszywe, a tytułowe piękno to tylko czar oprawy. Paradoksalnym niebezpieczeństwem tego filmu jest ewidentna estetyzacja, zza której części widzów trudno będzie dostrzec coś więcej. Cielesna reakcja widza na audiowizualną perfekcję „Wielkiego piękna”, ten syndrom Stendhala, jest jednak tylko wstępnym etapem lektury filmu. Dalszy krok to owo „dobudowywanie” wynikające z przeżycia estetycznego, o którym pisał Andrzej Banach. Lekkość anegdoty, dygresyjność narracji i błyskotliwa ironia łagodzą iście metafizyczny wymiar podróży Jepa i nie pozwalają oprzeć się uwodzeniu przez włoskiego reżysera.
Czas utracony?
Można tu napisać w zasadzie to samo, co Gilles Deleuze stwierdził w „Prouście i znakach”: „szczęście ustępuje miejsca pewności śmierci i nicości. Ambiwalencja ta zawsze pozostaje możliwością Pamięci we wszystkich znakach, w jakich się pojawia” [3].Choć reminiscencja tytułowego piękna jest tak pożądana przez Jepa, przynosi także gorzki wniosek: o perfidii losu, o czasie, którego nie da się odzyskać, i niepowtarzalności doświadczenia. Ratunkiem dla tej ponurej konkluzji jest hedonizm, a Toni Servillo dodatkowo uwzniośla ten światopogląd. Włoski mistrz sceny nie gra godnego wzgardy satyra, lecz tytana intelektu, któremu erudycja pozwala w pełni świadomie czerpać z życia i celebrować chwilę obecną, a wyrafinowana wrażliwość każe hołdować estetycznemu przeżyciu. Gdy ma się klasę Jepa Gambardelli, postępować inaczej po prostu się nie godzi. Tym samym Sorrentino afirmuje życie z intensywnością, której próżno szukać u poprawnych moralistów. Pewna elegijność charakteryzująca film, żałoba po przeszłości (dodatkowo powodowana mistycznym minimalizmem wykorzystanych przez reżysera utworów Arvo Pärta czy Henryka Mikołaja Góreckiego) stanowi tu kolejne doświadczenie – które w żadnym razie nie paraliżuje bohatera, a potwierdza zasadność obranej przez niego postawy. Choć sam godzi się kreować jedną z pretensjonalnych ról w teatrze rzymskich elit, to – można powiedzieć – doskonale zna „konwencję”.
Jego zgoda na tę fałszywą urokliwość nosi więc znamiona jakiejś życiowej mądrości. Sam jest aktorem, praktykującym estetą, który dostrzegł niezgodność marzenia z rzeczywistością. Jest świadomy niemożliwości ponownego urzeczywistnienia najpiękniejszego ze wspomnień, najczystszego z doświadczeń. Życie strawił na niekończącym się festiwalu bufonady i tanich egzaltacji – wszystko to marność. Wie, że wielkość doświadczenia polega na jego niepowtarzalności. Dlatego w sztuce przyjemności odnajduje dla siebie cel. Choć zdaje sobie sprawę z iluzyjności obranej strategii, pozostaje jej wierny do samego końca. Przyjmuje postawę wielbionych i cytowanych przez siebie gigantów powieści francuskiej. Jak Flaubert, pełen melancholii, smuci się z powodu piękna, które przestaje być życiem, które jest negacją życia i pozostaje dla niego nieosiągalne. Dlatego, jak Proust, za jedyną rzeczywistość uznaje sztukę. Z niej czerpie siłę i wielkość, dzięki niej wyzwala się z ograniczeń czasowych, a także – w małym chociaż stopniu – odzyskuje stracone wartości. W pewnym momencie Jep, świadomy otaczającej go zewsząd głupoty i kiczu, osobistej klęski życiowej oraz życia „ukrytego pod słowami bla, bla, bla”, wygłasza wspaniałą myśl: „Najważniejsza rzecz, którą odkryłem po 65 urodzinach, jest ta, że nie chcę marnować czasu na rzeczy, na które nie mam ochoty”. W filmowym wydaniu przygotowanym przez Sorrentino nawet tak błaha myśl nabiera szlachetnej głębi. Jep nie walczy z wiatrakami, nie oszukuje się, że da się zmienić przeszłość. Rozumie więcej i głębiej: mimo klęski pozostaje sobą, by znaleźć w tym możliwe maksimum szczęścia.
Przypisy:
[1] Andrzej Banach, „O przeżyciu estetycznym”, [w:] tegoż „Nauka pisania”, Kraków 1971, s. 62–68.
[2] Tamże, s. 67–68.
[3] Gilles Deleuze, „Proust i znaki”, Gdańsk 2000, s. 23.
[yt]Dyt430YkQn0[/yt]
Film:
„Wielkie piękno”, reż. Paolo Sorrentino, Francja, Włochy 2013.